...kochającym żarliwie oraz pamięci przyjaciół i kolegów |
…bo wiatr to nadzieja
wiatr, wietrzyk
powiewający drzewami,
goniący chmury jak żagle.
Pędzący je – baranki
po przetartym z zimy błękicie,
wydymający w rozpostarte
na niebie olbrzymy
– białe statki nadziei
na nowe, nowe
wciąż nowe życie!
Wykop
Amelka stoi w oknie, a ja bezradnie patrzę, jak jej łzy płyną
równo po policzkach. Ciurkiem płyną, strumieniami dwoma, równoległymi do
prostych jasnych włosów rozłożonych też równo po obu stronach nieruchomej
twarzy.
Zawsze miała taką nieruchomą buzię – nie mogąc jej pomóc –
rozmyślam, patrząc na ten mój Ból, na tę Krzywdę, jaką Pan Bóg mi zrobił…
Mnie czy jej? – rozmyślam, nie mogąc powstrzymać ani tych łez, ani
tego jej bólu, ani swego. Ciśnie mnie on, ten ból i ciśnie, a przecież gdy
ją rodziłam, cały świat wraz ze mną tańczył ze szczęścia – myślałam
krzycząc wtedy z bólu, ale i Szczęścia!
Taka piękna była… „Takie myślące ślipki ma ta mała”
– wszyscy mówili, a ja to widziałam!
Nieruchome, wpatrzone w nas ślipki… I takie pozostały. Rosły –
wydawało się – wraz z nią. Olbrzymiały te oczy w nieruchomej twarzy. U
niemowlaka, u raczkującego śmiesznie cudaczka, u rozkosznego, zaczynającego
mówić berbecia i u przedszkolaka.
Właśnie, u przedszkolaka, który nie potrafił się ubrać…
„To nic – pocieszaliśmy się jeszcze wtedy oboje – to nic, że
do przedszkola nie pójdzie, lubi samotność. Samotność i już”.
Ale zaraz potem było już wiadomo, że ona nigdy, nigdzie nie pójdzie, więc
tata sobie od nas poszedł. A ona stała każdego dnia pod drzwiami z jego
kapciami w rękach, tak jak teraz z tym kubkiem i płakała. Czekała i płakała.
– Nie czekaj, Amelciu – mówiłam. – Tata poszedł od nas, nie
czekaj.
Ale ona stała twarzą do tych drzwi zwrócona, a łzy płynęły jej po
obu stronach nieruchomej twarzyczki jak teraz.
Mała była wtedy, ledwie klamki sięgała. Ból rozrywał mi piersi i nawet nie
wiem, czy z powodu jej bólu, czy mego…
– Może przyjdzie w niedzielę, pocieszałam ją, gdy tak stała i czekała
na ojca.
Przecież zabronić jej nie mogłam tego nieruchomego wystawania. Dopiero na
wieczór, pewnie zmęczona, pozwalała zabrać się wprost do łóżka.
Podsuwała mi głowę do głaskania, z twarzą w poduszce mokrej od łez,
jak psiak podpełzała do mojej ręki i przytrzymywała ją na swojej głowie
spragniona pieszczoty, miłości…
Głód, głód uczuć, którego – ja sama ich spragniona – nie mogłam
w niej zaspokoić.
Była mi wszystkim i jest nadal, mimo że to już prawie 30 lat, jak jesteśmy
tylko we dwie. I teraz, gdy tak stoi wpatrzona w okno, a łzy płyną po jej wciąż
pięknej twarzy, czuję w sobie jej ból, jak ten głód. Uczuć głód, miłości…
Z włosami po obu stronach buzi, wysoka, smukła i wyprostowana, stoi jak te
bezlistne drzewa za oknem nad wykopem, przy którym ON pracował cały sezon.
Upatrzyła GO sobie, tego chłopaka, już na wiosnę, gdy zaczynali szykować u
nas wykop wodociągowy pod instalację. Co dzień, w tym samym kubku, z którym
teraz stoi pod oknem, wynosiła mu wodę. ON pił, a ona patrzyła. I jak
pracował, też patrzyła…
A teraz stoi, moje dziecko, z tym samym, codziennie napełnianym wodą od nowa
kubkiem, patrzy na zasypany wykop i płacze.
– Nie płacz, Amelciu, mówię do niej, po parę razy dziennie, nie płacz.
Wróci wiosna i ON wróci do tej roboty i do twego kubka – wróci,
zobaczysz, zobaczysz – mówię do niej czy do siebie…
Cirrusem
– widzę cię
rozwianym,
cieniem białym
sunącym po błękicie
przez liście brzóz
rozkołysanych,
kołysanych, kołysanych
wiatrem, myślami mymi
widzę cię...
I ptakiem białym
na te cirrusy rzuconym
szybkim lotem
nad moją głową
widzę cię
i czuję
zmysłem każdym
jak pocałunek wiatru.
Muśnięcie wiatru
Już nie czekał. Ani na wiatr, ani na nic w ogóle już nie
czekał. Wchodził na maszt, na grotmaszt, aby być jak najwyżej, tak jak
zaplanował.
Czepiając się drętwiejącymi palcami drablinek wantów, piął się i piął.
W górę, w górę – pod wiatr, w palącym słońcu południa.
„Bo to najlepsza godzina – południe. Cienie najkrótsze i złe
duchy wtedy śpią – przypominał sobie JEJ słowa – …i czasem
wtedy zaświeci różowe słoneczko” – uśmiechnął się przez ból
rozrywający go od środka.
Uśmiechał się do twarzy, tak samo uśmiechniętej, jakby JĄ widział mówiącą
te słowa.
Utrwalone fotografią i wierszem. „Różowe słoneczko” – myślał
trochę ironicznie, choć z determinacją. Jaką determinacją!
Poprzez ból, kolebanie masztu na boki i wiotkość drablinek… Poddawał
się temu ruchowi, naturalnemu, jakże znajomemu i przyjmując ruch fal,
odchylenia masztu, piął się i piął aż osiągnął bramreję.
Odpoczął, jeszcze zawieszony, a za moment – z trudem, wielkim
trudem wszedł do gniazda.
Bocianie gniazdo – myślał, co za ciepła nazwa tego najbardziej
wietrznego miejsca na statku. Osiągnąłem marsa – tupnął w podłogę
(bo to mars właśnie) i uśmiechając się ciągle, teraz prawie z dumą,
na myśl o tym, co myślą o jego wyczynie ci na dole – załoga.
– Zachciało się staremu popatrzeć na morze po horyzont – pewnie
gadają.
– Młode lata sobie przypomina – dowcipkują dziewczyny.
– Wiatru chce złapać w swoje własne, wewnętrzne jakieś żagle –
to może powiedzieć Tadek. On wie o mnie najwięcej, wie i może rozumie…
Pochwycić wiatr – uderzyły go nagle własne słowa. To przecież JEJ słowa,
bo pisała:
Kocham cię jak wiatr
i kiedy go poczujesz
– to ja
całuję cię wtedy,
ja – wiatr
miłość twoja.
Oparł się mocno obu rękami o krawędź, wystawiając twarz
na ten wiatr, na jego pocałunki, JEJ – pocałunki… Gdzie ONA?
„Po błękitnych tiulach brodzi” – opadła go refleksja. A ja
mam ten wiatr i tę taflę w dole.
Miękką – pozornie, a jakże zachęcającą, zapraszającą… Ile
lat się nią rozkoszuję, tylko w niej odnajdując pełny, absolutny spokój
– rozmyślał, patrząc na drobne fale, jak na „łuski wielkiej
ryby” rozsypane po wolnej, zachwycającej tą wolnością przestrzeni.
Ile razy walczyłem z nią, gdy wzburzona i wściekła atakowała z zajadłością
potwora. A ja zwyciężałem, zawsze zwyciężałem, patrzył z satysfakcją na
tę twardą moc wody, która teraz drgała pod nim jak ciało rozkochane.
Teraz – myślał, teraz ty mnie zwyciężasz, czy jednak, jeszcze raz ja
– ciebie? – rozmawiał z tą taflą jak ze swoim wrogiem najbliższym
czy przyjacielem.
Bo cóż, czy… „ale cóż: babcie, wnuki i cmentarz” –
napisała ONA odchodząc.
Nie. Nie będzie cmentarza. Żadnych pogrzebów, grobów, gnicia –
postanawiał, a przedtem szpitali, potwornych, dusznych sal, niedołężności i
zależności. Obrzydliwej, poniżającej zależności od kogokolwiek.
Słońce i wiatr – JEJ pocałunki, JEJ słowa i miękkość tej tafli w
dole. Zapraszającej, czekającej…
Wyżej jest jeszcze bombramreja, ten następny, ostatni stopień masztu i już
top. Odpoczywał patrząc w górę. Już tylko ta ostatnia poprzeczka –
bombramreja i top – przemyśliwał. Top – mój top? Bo przecież osiągnąłem
wszystko, no prawie wszystko, co dało się wycisnąć z życia…
A ten top – znów popatrzył w górę – jest już chyba nie do osiągnięcia
dla mnie w tym stanie...
Czuł skurcz serca trawionego bólem, a jednocześnie zastanawiał się: Dzwon
pokładowy, czy usłyszę? „Człowiek za burtą” – czy usłyszę?
…bo gdy usłyszysz południowe dzwony – to ja
bo w każdym z nich mieszkam,
w sercu każdego…
mieszkam i jestem
dzwonu dzwonieniem, brzmieniem
w jedynej południa godzinie
– dla ciebie.
Pisała, czy ja pisałem dla Niej? To bez znaczenia, właściwie.
ONA czy ja – to przecież jedno. I „Czekając na wiatr”
– napisała. To na pewno ONA pisała. A więc idę w ten wiatr
– wyczekany czy czekający na mnie wiatr.
Puścił kolebiący się na boki, tak swojskim, tak znajomym ruchem maszt, krawędź…
I już lekko. Jak lekko! Tylko ostro uderzył podmuchem wiatr – to pocałunek
JEJ ostatni, namiętny i lot. Looot... Miękki lot i żagle, żagle
czerwone, którymi wreszcie płynie do NIEJ. Szerokie, napięte jak pragnienie i
fala ogromna, brzuchato-łagodna fala niosąca mnie tymi żaglami czerwonymi na
brzeg do NIEJ, do NIEJ stojącej na tym jasnym brzegu z błękitnymi walizkami
czasu w obu rękach. A za NIĄ jesienny park w Alejach i wiatr. Wiatr szalony
gnający go do NIEJ – wiatr i… plusk.
„Nagle zapłonęły całe wanty błękitnymi płomykami wędrującymi wzdłuż
napiętych ich linii, aż po czubek masztu, by tam zapłonąć jeszcze mocniej
pojedynczym ognikiem, podłużnym, wysokim”, jakby oddającym tę skołataną
duszę – niebu czy JEJ – po błękitnych tiulach już brodzącej.
Wyspy szczęśliwe
Za Piotrusia Pana
zostałam na Wyspie Prawdziwej.
Pozostałam, a może wypadłam
z tej gry,
tej zabawy w życie?
Otwartością wiosny, zostałam
bo zagubiłam się gdzieś po drodze,
gdy pędziliśmy, pędzili
w troski posiadania,
zdobywania, brania, brania...
Siebie i świata,
aż do zapomnienia kim jesteśmy.
A ja pozostałam
na Wyspie Prawdziwej,
w tamtym świecie pozostałam, naszym...
I za Piotrusia Pana, jestem tu teraz
na Wyspie Samotnej, na Wyspie Szczęśliwej.
Punkt rosy
...bo miłość jest jak wiatr. Przychodzi kiedy chce i tak
samo odchodzi. Miłość – wiatr, co brzozowe warkocze rozplata i liście
topolowe gładzi. Tak je pieści, że kłaniając się słońcu, cieniem
najdelikatniejszym otulają ziemię – te drzewa kołysane, ich gałęzie,
liście...
Mówiła w jakimś transie nie patrząc na mnie, choć wiem, że o mnie mówiła,
o mojej miłości – naszej.
– Miłość – wiatr, ciepło – chłód... – ciągnęła
swój monolog. – To tak ładnie brzmi: PUNKT ROSY, prawda?
– Tak – przyznałem.
– A wiesz, że jest to określenie czysto techniczne, budowlane, związane
z wilgotnością muru?
– Tak zupełnie nieromantyczne? – Zaśmiałem się, nie rozumiejąc
jaki to ma związek z poezją, z nami...
– Bo widzisz, każdy dom potrzebuje ciepła, jak drzewa wiatru, jak człowiek
miłości. I to ciepło wytwarza wnętrze domu, prawda? Jak w człowieku serce
czy mózg (jak kto woli wierzyć) daje miłość. Tak czy inaczej to coś, ten
fluid płynie z wewnątrz, a przeciwności z zewnątrz. Chłód, zimno czy
przeciwności zewnętrzne człowieka, żale do siebie wzajemne partnerów...
– zawiesiła głos i popatrzyła na mnie spokojnie, chłodno – w jakimś
sensie stanowią przeciwwagę tego ciepła płynącego z wnętrza – dokończyła
swoją myśl.
– A PUNKT ROSY, to właśnie ten punkt, ten moment równoważący ciepło
domu płynące ze środka czy pozytywne emocje człowieka z chłodem, z
rozczarowaniami wzajemnymi sobą partnerów. I dlatego ocieplanie ścian powinno
robić się od zewnątrz, aby ochraniać to, co jest w środku. Bo jeśli
czynnik chłodu czy żalu przeważy nad ciepłem fascynacji wzajemnych, to PUNKT
ROSY przesunie się do środka i skraplanie wody, łzy po prostu popłyną ze ścian.
A ściany zakwitną plamą. Paskudną pleśnią niszczącą wszystko, co
miało wcześniej sens w tym domu czy w sercach tych ludzi...
Opuściła głowę, nie patrząc na mnie.
– Chcesz powiedzieć, że... – zaczynałem rozumieć, wracając myślą
do dzielących nas ostatnio błahych, jak mi się zdawało zdarzeń.
– Tak.
Podniosła głowę patrząc mi znów prosto w oczy.
– Przekroczyliśmy chyba PUNKT ROSY.
...bo miłość to wiatr – zrozumiałem teraz jej monolog. –
Przychodzi kiedy chce i tak samo odchodzi. Miłość – wiatr, co brzozowe
warkocze rozplata, topolowe liście pieści, ale i burzą gałęzie im łamie,
konary wyrywa, gdy odchodzi – dodałem swoje słowa do jej monologu, patrząc
na nią, odchodząca, rozmywającą się jasną plamą w świetle ulicy czy
moich oczu świetle poprzez łzy.
PUNKT ROSY – myślałem...
Czas
Kalejdoskop mojej łąki
odmierza lata
porami dni, pór roku.
Lata – na kwiaty przeliczane,
na urok traw
ptaków przyloty, ich miłość,
odloty…
I ja
odmiennością barw, zapachów
i zdarzeń na mojej łące
przemieniana.
Wiatr czerwony
Lekko musnął moją twarz, zamyślenie moje i mnie całą,
nad szklanką czerwonego wina siedzącą ciepłym popołudniem tuż przy jeszcze
cieplejszym chyba morzu.
Nad taką wodę przywiał mnie TEN wiatr – myślałam, nad Wielką Wodę
czy poza Przegrodę? Przegrodę czasu i miejsca – dobry wiatr mnie przywiał,
bym zapomniała? Bym wybaczyła? Bym przetrawiła tu, z dala, a może w sobie
– całe to zło i wróciła oczyszczona z niego, jakby obmyta z przemocy,
draństwa nieludzkiego, którego byłam świadkiem tam za tą Wodą?
Dobry wiatr – rozmyślałam, choć wcale nie wiedziałam, że mógł być
czerwony… Dopiero tu i teraz zrozumiałam, że właśnie taki on był
– czerwony jak to wino – mieniące się szlachetną barwą jaskrawo
odbijającą od bieli mego, nie mego, ale gościnnego domu , w którym zamknął
mnie los – czy ten wiatr. Czerwony jak ta krew…
Bo tak właśnie krzyczał Tadek K., gdy wpadł do nas o świcie:
– Krew, krew, po kostki jest krwi na Zamku! Wymordowali wszystkich!
A przecież tak spokojnie, no w miarę, jak na okupacyjny dzień, zapowiadało
się to wczorajsze popołudnie. Właśnie szliśmy do kina na jakiś tam film z
Gretą Garbo. Do kina „Rialto” szliśmy i jak dziś pamiętam
ten lipcowy piątek 1944 roku…
Szliśmy do tego kina, bo drugie w Lublinie – „Apollo” było
„nur für deutsche”, więc szliśmy do „Rialta” przez całe
Krakowskie Przedmieście, do Bernardyńskiej i patrzyliśmy z przyjemnością,
jak Niemcy „zwijali się” z naszego miasta.
Samochody osobowe z cywilami, ale i całe kolumny wojska jechały, jechały i szły,
szły na Zachód, jakby je ten wschodni wiatr poganiał, wyganiał…
– Ruscy są tuż, tuż – wyjaśniał Tadek, jak zwykle najlepiej
poinformowany, bo z racji funkcji – najbliżej z nas ustawiony przy dowództwie
Armii Krajowej. To on przyniósł wieści o tym, co Czerwoni – sojusznicy
przecież, zdążyli już zrobić z naszymi w Wilnie, wieści, w które trudno
było wtedy uwierzyć, a jednak… Niestety, okazały się początkiem nowej
prawdy, prawdy, o której przez następne pięćdziesiąt lat nie wolno było w
tamtym kraju mówić.
Ale my, idący spokojnie do kina, całą sześcioosobową naszą paczką, nie
zważając na napisy: „tylko świnie siedzą w kinie” – szliśmy
pod ten wiatr, wypędzający okupantów, jakby naprzeciw mu… I przyjmowałam
go, ten wiatr na twarz, jak ciepły powiew, jak znak nadziei – tylko, że
nie wiedziałam jak będzie czerwony, jak bardzo krwawoczerwony okaże się ten
wiatr, dopóki o świcie nie usłyszałam krzyku Tadka K.:
– Krew, krew na Zamku, we wszystkich pomieszczeniach! Jest jej po kostki,
najwięcej w kaplicy! Chodźcie, chodźcie! Niemcy uciekli, Czerwoni weszli, a
nasi wymordowani! Wszyscy więźniowie Zamku strzałami w tył głowy –
wszyscy! Ruscy jeszcze się nie zorganizowali, więc można rozpoznawać
pomordowanych, nim zabronią tam wchodzić!
Nie wszyscy wiedzieli jeszcze, że w Katyniu tą samą techniką, w
jedno-minutowym wymiarze czasu płynęła już ta sama – nasza krew, od której
spurpurowiał wiatr…
Ten sam, który przywiał mnie za tę Wodę do domu o białych ścianach pod Białe
Niebo Zapomnienia. Czy mu sprostam?
Pożegnanie – północny wiatr
Nagle powiał północny wiatr. A jeszcze przed chwilą było
tu tak spokojnie, ciepło, niemal przytulnie, na tej styczniowej, afrykańskiej
plaży za osłoną skał. Wyjeżdżaliśmy stąd już następnego dnia.
Nazajutrz opuszczaliśmy kraj, gdzie minęło nam parę wspaniałych lat,
niepowtarzalnych lat młodości, przygód, gdzie urodził się nasz syn... Więc
ten wyjazd za miasto, ten „wyskok” – zaledwie, za Tripoli miał
być ostatnim. To moje pożegnanie z ukochanym morzem, ciepłem, z Afryką...Rozmyślałam,
jadąc przez ulice pełne prostokątnych białych od słońca domów, potem
eukaliptusową aleją, aż do palmowego lasu. Tym lasem jadąc, odliczałam
palmy, jak minione dni i miesiące spędzone w tym kraju i zupełnie nie
spodziewałam się tu północnego wiatru – zmierzając do morza, do skał,
do ulubionego cypelka. Do cypla, skąd można skoczyć, zanurzyć się w chłodną,
kilkunastometrową głębię, by wypłynąć na równię gładką, na taflę
zawsze spokojną, bezpieczną i ciepłą, skąd widok szeroki na brzeg z
palmami, skałami, obozowiskiem naszym...
Właśnie, obozowisko. Rozbiliśmy je jak zwykle pod osłoną skał –
atawistycznie – myślałam, szukaliśmy schronienia jak praojcowie,
praludzie – w poczuciu zagrożenia przed Nieznanym. Choć ja nigdy
przedtem nie czułam tu zagrożenia. Może mój ośmiomiesięczny syn, czujny
pies i mąż leżący obok dawały to (jakże złudne!) poczucie bezpieczeństwa?
A może ciepło łagodnego, styczniowego słońca i lekki plusk fali o brzeg tak
uspokajał, usypiał niemal czujność mądrej samki strzegącej swej rodziny,
drzemiącej we mnie z przyrodzenia, jak w każdej z nas? Lecz w moim poczuciu
bezpieczeństwa na tej pustej plaży nagle coś drgnęło. Z pewnością, gdy
powiał ten wiatr, północny. Jak ostrzeżenie dmuchnął lekkim chłodem,
otrzeźwieniem....Bo kto w kraju arabskim wyjeżdża samotnie, samotrzeć na plażę?
Chyba nikt. Ale ja tak kocham to morze i to ciepło i łagodny wiatr, więc
zapomniałam się. Na moment, na chwilę zapomniałam, że ten świat, to inny,
wrogi, a z pewnością obcy mi świat, w którym ja – Europejka będę
zawsze intruzem. I nie pomogą tu żadne deklaracje o miłości, zrozumieniu,
tolerancji. Tu będę inna, obca i już. To nie moja wina, ani ich –
niczyja. Tak po prostu jest urządzony ten świat. Teraz wiem, że nie zmieni
tego nikt. Nikt, nigdy nie zaradzi Obcości, ale wtedy nie wiedziałam tego, nie
wierzyłam... Dopóki nie zawiał ten wiatr, północny.
Samochód zaparkowaliśmy jakieś trzysta metrów od skał, w widocznym miejscu
na utwardzonej przez przypływy i odpływy części plaży. Wyszłam z wody,
rozkoszując się ciepłem i leniwie pocierając plecy ręcznikiem poczułam
nagle ten wiatr, uczuciem chłodu, zagrożenia, jak ostrzeżenie odebrałam go,
jak sygnał dawany mi przez matkę – Naturę. Spojrzałam na samochód,
stał przecież zaledwie trzysta metrów od skał, na zupełnie pustym wybrzeżu,
skąd do najbliższego siedliska było około pięciu, może dziesięciu
kilometrów. Kto by tu liczył takie drobiazgi! Zobaczyłam przy nim, tak samo
nagle, jak poczułam ten wiatr – trzech Arabów próbujących sięgnąć
po mój dobytek. Otwierali drzwiczki mojego samochodu! A przecież Koran
zabrania sięgać po cudze, tak! Myślałam rozpaczliwie, ale i Dekalog
zabrania... Zabrania też zabijać – myślałam drętwiejąc z wolna.
Jakimś atawistycznym (znów) chyba ruchem samki chwyciłam syna w ramiona i
stanęłam wyprostowana, oparta plecami o skałę, jakby czerpiąc z niej siły
i dotykając ledwie, ledwie końcem stopy śpiącego męża. Północny wiatr
wiał mi w twarz, gdy tak stałam w pełni świadoma swej bezradności,
bezsilności, bezbronności...I chyba On, ten wiatr przypomniał mi najświętsze
arabskie słowo: „HARAM!” – wykrzyknęłam z siłą wiatru czy
morskiej fali, czy gibli – fali, tej potężnej, przemawiającej, zmuszającej
do posłuszeństwa fali, która ZABRANIA! czynienia zła, nakazuje przestrzegać
prawa etyki, tolerancji – jednak, myślałam patrząc na wycofujących się
niemal z pokorą złodziei arabskich, może potencjalnych gwałcicieli i
morderców? A może tylko zwykłych, młodocianych łazików szukających
„jeleni do obrobienia”, jakich pełno jest we wszystkich krajach świata?
Dom mój
to Ogród Wieczny
pełen kwiatów prawdziwych
i wydumanych kwiatów…
To
Ogród Świąteczny
pełen zwierząt
duchów i duszków
i
tych co odeszli
lecz i tak są z nami
i tych co odeszły…
I kwiatów przyśniętych tylko
Ogród Nieznany
i ja w nim…
I z nimi
jak promyk nadziei
czy słońca,
czy miseczka strawy
co karmi ich
i ogrzewa…
I miłością wypełnia
tę przestrzeń,
ten azyl świąteczny.
Mój Dom
– gdziekolwiek jestem.
Gibli
– ten Pustynny Wiatr wiał z siłą, jakiej nie znała,
nie czuła, nie widziała nigdy przedtem. Nawet w Tatrach, gdy halny o dachy śpiewał
nie było tak strasznie. Nawet, gdy smreki jak zapałki trzaskały od jego siły,
nie było tak obco, tak wrogo, jak tu teraz, gdy się zaczynał.
Tak właśnie – zaczynał się gibli.
Nie zaczynał wiać wiatr, nie zjawisko przyrodnicze miało tu miejsce, ale on
– gibli się zaczynał. Spersonifikowana siła, potężna, zła,
demoniczna osoba wręcz fizyczna – NADCHODZIŁA.
Na jasnym, wyblakłym do białości niebie, gdzieś na samej kresce odcinającej
ziemię od nieba, pojawiła się szarość. Wąski pasek zmierzający ku miastu,
ku nam zmierzający z zawrotną szybkością, rozciągający się na całej
przestrzeni w szerokość jakąś niewyobrażalną, szarą zasłoną zaciągający
niebo. Jak kurtyną bez odwołania, bez odwrotu... Zbliżał się.
Jakąś okrutną spersonifikowaną kurtynę rozciągał, co jak los czy
przeznaczenie, czy potwór wręcz jakiś – nadciągał, obejmując w
posiadanie wszystko. Kompletnie wszystko, co tylko znajdowało się na ziemi, a
nawet na niebie w zasięgu wzroku.
– To właśnie taki potwór zawładnął Francuzkami, które niebacznie
pozostały na trasie – myślała, stojąc twarzą wprost nadciągającej
burzy. Piaskowej burzy...
A one wracały z SUK-EL-HAMIS, gdy dopadł je. Zaledwie kilometr od campu, na
drodze!
Na szerokiej asfaltowej szosie zamienionej w tym miejscu, zaledwie w kilka
sekund w zaspę, górę piachu po prostu! Ze strachu zapewne straciły orientację
i... zostały. Tam, gdzie je ten wiatr zaprosił, wciągnął, zauroczył,
zamroczył. 100 metrów od asfaltu, na poboczu. Przysypane gorącym piaskiem we
własnym samochodzie, jak w piramidzie.
Strach, przerażenie paraliżujące zmysły, niwelujące zwykły, normalny
odruch samoobrony unieruchomił je i odebrał pewnie chęć walki o przetrwanie.
Wiersze moje…
Pogubione, roztrwonione
lata, słowa
moje, twoje
dni, godziny
roztrwonione…
Słoneczniki
żółte liście
pogubione
myśli, słowa…
Wiersze moje
słowa twoje
z wiatrem
z deszczem
przemieszane
pogubione
znalezione
wiersze moje
ręce twoje…
Moje, twoje
przemieszane
oszalałe
znalezione, znalezione…
Nie mam
czasu na gadanie,
ni paplanie
garów mycie
ni płakanie.
Na łażenie i się snucie.
Pierza darcie
no i mówię to otwarcie
mam
czas
tylko na
– życie, życie, życie
pisanie, pisanie, pisanie
i kochanie.
Ciebie. Tylko.
…obiecywała.
W zeszłym roku w Kazimierzu
– Stałaś na baszcie, a wiatr rozwiewał ci sukienkę,
błękitną solejkę.
– Nie byłam w zeszłym roku w Kazimierzu, proszę pana…
– Przecież patrzyłaś na mnie!
– Tak?
– A ja na Wisłę patrzyłem – w dół i na latarnie w porcie,
ale i tak widziałem tylko ciebie…
– Nie ma latarni, ni portu, jest tylko przystań w Kazimierzu, proszę
pana.
– A więc to była Barcelona? A może Sewilla? – Tak! Kupiłem ci
tam Daliego! „Dziewczynę w oknie”.
– Bo podobna do mnie, mówiłeś…
– Ale i Barcelona była? „Mała uliczka w Barcelonie, tęsknię wciąż
do niej”.
– Może… Planty szerokie, drzewa. Kupiłam tam coś, kolczyki chyba.
– I morze jest piękne w Barcelonie…
– To nie ja tam byłam, zapewniam pana.
– A Santa Maria?
– Może… Wiszące ogrody na domach Gaudiego i ta katedra Sagrada
Familia… A może to La Palma była? Tak tęskniłam. Za rękę mnie pan
trzymał…
– W Kazimierzu? Kiedyś, tak.
– Nie byłam w zeszłym roku w Kazimierzu, może wcześniej…
– Klęczałaś przecież, całowałaś… Mnie. A może to już w
Warszawie było?
– Ktoś klęczał, ale to było w Węgorzewie. Księżyc był i wzgórze i
łzy… To było w Węgorzewie, płakałem. W Warszawie już całowałem.
Tak. To byłem ja, ale i ty.
– Ty? Nigdy nikomu nie pozwoliłam – tak…
– A jednak to ja. I ty pamiętasz!
– Tak? Dwa lata temu byłam w Kazimierzu, ale w sukni w zielone
pasy… tasmańskim wiatrem odbierałam przesyłane słowa…
– Tęskniłaś?
– Może…
– Ja tak. Chociaż…
– Więc co pan robił w Kazimierzu?
– Szukałem Pałacu Barn, gdzie byłaś ze mną rok temu… A może to
już dziesięć czy sto lat temu było? Odkąd pamiętam, zawsze byłaś w
Kazimierzu…
– Pan mnie z kimś myli, proszę pana.
– Łodzią płynęliśmy i był wiatr. Spod Białej Góry dmuchnęło, miałaś
szalem okutaną twarz białym szalem, jak zwykle, a wiatr go rozwiewał…
– Czy to mogłam być ja? Znam chyba Pałac Barn…
– Znasz, znasz. A ja go szukam, lecz chyba zagubiłem ślad…
– Jednak pan mnie z kimś myli. Nie byłam w zeszłym roku w
Kazimierzu, choć odnalazłam swój tasmański wiatr.
– To przecież ja! Ja, ja, dla ciebie j-a-a!
Jestem gotowa
I nie chcę już
świerszczy na własność!
w Kazimierzu…
Nic już nie chcę – na własność
bo jestem gotowa
przyjąć wszystko!
Wiatrem podane słowa
i myśli
i miłość.
I jestem gotowa
odpłynąć…
Z wiatrem i słowem
podanym
na miłość
nad Wisłę odpłynąć… Jestem gotowa
w Kazimierzu.
Ulotny urok jesieni
falą złotą płynących liści w kołyszącym wietrze, wśród
dzwonów bicia zawieszanej – jest zapisany.
I w samotnym opadaniu liścia, choć gnanym, gnanym kolorową burzą, radością
w tumanie nawet deszczem innych liści gnanym…
Pokrywającym ziemię płaszczem. Jakże barwnym, w którym, z tym szalonym
wiatrem, a może i jesiennym deszczem; ja i ty, kiedyś przecież… Jak te
jesienne liście płynące, w ulotny urok jesieni przejdziemy.
Bo jak korowodem
tańczą te liście z wiatrem
na drodze.
Zamaszyście tańczą,
podskakują,
na szybę się kładą,
gdy pędzę…
Samochodem czy wiatrem?
W zaczarowaną przestrzeń wchodzę
pędząc nocą.
Tańcem z nimi,
korowodem chodzę
z liśćmi gonionymi,
szalonym wiatrem,
czy wiatr goniącymi liśćmi…
W jesień czy w sen wchodzę
szalona jak one…
Jakże cicho
śnieg, śnieg, śnieg…
(co za cudowne słowo!)
otula
świerki, cyprysy i cisy.
Magnolie moje, hortensje, róże
i mnie
z nimi otula…
I unosimy się
płatkami jego
w tej, tak lekkiej przestrzeni
jak niebo białe.
Tańcząc otuleni
rozpływamy się,
wchodzimy
w swój świat
cichy…
Bezszelestni,
zagubieni w delikatności jego
– zaczarowany.