Od Autorki

Życie, ta ciągłość darowana nam bez jakiejś specjalnej przyczyny, ta masa bezkształtnego czasu ofiarowanego każdemu z nas – składa się z drobnych elementów. Chwil ważnych, bardzo ważnych lub najzupełniej błahych, godnych jednak, z jakichś względów, naszej uwagi.
I to, co Czytelnikom oddaję pod osąd, czym się dzielę, to takie właśnie miniaturki życia, pewnych wydarzeń, czy ich okruchów, odnotowanych przeze mnie, zauważonych, odciśniętych mocniej na wrażliwości czy nadwrażliwości kobiety, jakby obudzonej pod wpływem cienia ujrzanego w lustrze.
Miniatury, może wydumanych tylko zdarzeń czy myśli wyśnionych, które chcę utrwalić. Utrwaliłam je chyba, ubrałam w słowa, aby przekazać tym, którzy zechcą wziąć pod uwagę przesłanie z nich płynące. Wszystkim, którzy znajdą w tych opowiadaniach choć kawałek siebie, dedykuję je, bo każdy z nas przynależy do kogoś lub czegoś. Wynika to z układu społecznego. Pozostajemy w jakiś sposób związani naszymi emocjami, dobrowolnym zniewoleniem, może lenistwem tylko, a często zniewoleniem faktycznym. Beznadzieją swego losu uwikłanego, jak nam się wydaje, w sprawy, na które nie mamy wpływu. Poddajemy się, pozostając pod uciążliwą presją fizyczną lub psychiczną niemniej uciążliwą.
I to jest ta SMYCZ, której doświadczają moi bohaterowie, a także, w jakimś sensie czy stopniu tylko, każdy z nas. Myślę jednak, mam taką nadzieję, że w momencie uzmysłowienia sobie tego faktu robimy pierwszy krok ku wolności. Moim Czytelnikom życzę, aby zrobili go jak najprędzej.
Jednocześnie zapewniam, że wszelkie podobieństwo do osób lub zdarzeń opisanych w tej książce jest być tylko przypadkowe.

 

Bluszcz

„...ten twój niesamowity Ogród”– mówią przyjaciele, gdy podejmuję ich w czasie krótkich powrotów z Ciągłej Podróży. Dla mnie jest normalny. Tak samo, jak każda moja podróż: nagła, krótka, pełna napięć, wrażeń... i powrót do Ogrodu. Ciągłego Ogrodu, który zaczyna się wiosną jednym wielkim zakwitaniem – od przebiśniegów, poprzez żonkile, forsycje, bzy, azalie, magnolie, róże, hortensje, datury, chryzantemy aż po jaśminy zimowe, ciemierniki wiecznie kwitnące i znów bazie, przebiśniegi, fiołki.
Cóż w tym niezwykłego? Pytam sama siebie najczęściej, chowając się w trochę rozchwiane rabatki.
Siedzieliśmy właśnie między białym świerkiem a sekwoją, podziwiając Oman Wspaniały, gdy zauważyłam ten kwiat.
– O, patrzcie, samosiejka! – Biały Bluszcz, powój jakiś mi zakwitł!
– Wyrwij go – powiedział Przyjaciel Pierwszy. – Zagai ci ogród.
– Taki ładny, biały, niech kwitnie – powiedział Przyjaciel Drugi.
– Więc niech zostanie – powiedziałam. I pojechałam w Podróż Wspaniałą.
Kiedy wróciłam za kilka dni, powój kwitł okazale. Oplatał róże przyjacielskim ramieniem i sięgał bzu. Znowu siedzieliśmy pod świerkiem, wdychając miodowy zapach omrzynów i licząc cienie w zakątkach Ciągłego Ogrodu.
– Wyrwij – prosił Przyjaciel Pierwszy, on cię zdominuje.
– Spójrz, jakie listki sercowe, rozczulające, ma ta roślinka. Jest taka wiotka – zachwalał Trzeci Przyjaciel.
– Wiec niech zostanie – powiedziałam i znów pojechałam szukać Swojego Cienia.
Wróciłam szybko. Za miesiąc czy dwa. Przyjaciel Czwarty powrócił już z nart, a Pierwszy Przyjaciel odszedł właśnie do Kraju Uwiecznienia. Ogród spał.
Patrzyliśmy nań przez okna pełne kwiatów ustawionych tu na przetrwanie. Na zewnątrz było biało od śniegu i ciemierników sterczących białymi gwiazdkami na łodyżkach wiecznie zielonych. Trzaskał ogień w kominku, oświetlając pokój, a zimowe jaśminy za oknem iskierkami żółtych kwiatów rozświetlały tę biel zimowego teraz Ogrodu.
Zapomniałam o bluszczu. Przyjaciel Piąty też nic o nim nie wiedział. Wyjechałam więc w Podróż Nagłą, ale wróciłam już za parę lat.
–Tak szybko wracasz – cieszył się Przyjaciel Drugi, podziwiając magnolie.
– O, mój bluszcz – zauważyłam wreszcie długie, wiotkie ramionka oplatające wszystkie krzewy i sięgające już wysokich drzew Ciągłego Ogrodu.
– Jak tu przytulnie – rozkoszował się Czwarty Przyjaciel, bez Trzeciego, który odpłynął właśnie do Zatoki Zapomnienia.
– Niesamowicie jest tu – dodał Szósty Przyjaciel, więc wyjechałam szukać Cienia Zaklętego czy Przeklętego, ale wróciłam zaraz, za kilkadziesiąt lat.
Ogród był jakiś pełen. Nie wiedziałam jeszcze dlaczego, zajęta podejmowaniem przyjaciół Dziesiątych czy Piętnastych i szukając miejsca, skąd można by było popatrzeć na kwiaty.
Na kwiaty białe, zwisające ze wszystkich krzewów i drzew, czy raczej ich szkieletów, obwiązanych, omotanych delikatnymi, wiotkimi ramionkami bluszczu.
Nie mogłam już wyjechać, bo pędy rosły tak szybko, że trudno było się z nich wyplątać. Usiadłam więc między nimi, a one przykryły jak kołderką moich przyjaciół, a potem mnie i wtedy właśnie zobaczyłam kawałek Cienia.
Tylko kawałek, bo Cały Cień, którego tak szukałam w moich Nagłych Podróżach, był już we mnie. Po prostu.

 

Smycz

Jechałem do miasta z taką radością jak zwykle. Miałem tam parę spraw do załatwienia, ale głównie, żeby spotkać Marię. Choć na chwilę...
Nie rozumiałem tego, że ona może mieć cokolwiek ważniejszego od spotkania ze mną, jednak akceptowałem to jakoś. Może dlatego, że kiedy już wreszcie była, to wyrównywała mi ten bezsensowny pośpiech i obiecywała następne, lepsze spotkanie. Oczywiście, były i te lepsze, ale dla mnie liczyło się każde.
Droga do miasta była piękna. Jesienny poranek – pełen słońca, złotych drzew i widoków, które znałem od dziecka, a które ciągle przyprawiały mnie o zawrót głowy i kojarzyły z Marią.
– To nasza droga, nasze życie, przeszłość i przyszłość – myślałem podśpiewując.
Oglądałem w myślach ciało Marii kawałek po kawałku, a kiedy zrobiło mi się zbyt gorąco, stanąłem i otworzyłem okno. Popiłem kawy z termosu.
Droga nie dłużyła się zbytnio. O jedenastej zadzwoniła Maria na moją komórkę: jedziesz? – spytała.
– Tak, będę jak zwykle.
– Spotkajmy się przed Turkiem, bo na „zasiadaną” kawę nie wygospodaruję dziś czasu. – Wybacz, ale mam piekło. Spotkamy się na dłużej za tydzień u ciebie.
– Dobrze – odpowiedziałem z żalem.
W gruncie rzeczy z żalem, bo przecież wiedziałem od początku, że ona z trudem wygospodaruje tę chwilkę. Choć nigdy nie zrozumiem, dlaczego ta niezależna, wspaniała kobieta i z taką pozycją nie potrafi ustawić sobie otoczenia.
Zobaczyłem ją już z daleka, gdy nadchodziła Naszą Ulicą. Wysoka, smukła, wiatr rozwiewał jej szeroką pelerynę i włosy, dziś rozpuszczone. Czerwone rękawiczki i takaż torebka kopertowa dodawały jej szyku. Chłonąłem ten widok, tę jej niezależność, pewność siebie bijącą na odległość. Była tak całkiem odmienna niż wszystko wokół.
– Moja – myślałem, podchodząc zwolna.
– Hej! – podsunęła mi policzek i poczułem, że drży.
Rozglądała się nerwowo, nie było to przyjemne.
– Przejdziemy się tą uliczką. Doprawdy nie mogę wejść nawet na kawę.
Minęliśmy Turka. Mówiła, wciąż mówiła o błahych sprawach, a ja słuchałem i słuchałem...
Umówiliśmy się u mnie – za tydzień. Podeszliśmy do samochodu. Otworzyłem i wsiadłem, Maria usiadła obok mnie. Schwyciła moją rękę, pocałowała od wewnętrznej strony i nim się spostrzegłem, wsunęła ją sobie pod bluzkę.
– Widzisz, jestem dziś bez stanika. To dla ciebie.
Uwielbiałem tę jej bezpośredniość i inicjatywę, tę niezależność w każdej sytuacji.
Pocałowała mnie jeszcze w ucho i już jej nie było. Popatrzyłem jak znika za zakrętem.
Powoli dochodziłem do siebie. Przejechałem kilka ulic i zaparkowałem przy cmentarzu.
Bez Marii to miasto było puste i obce jak każde inne miasto świata.
Przez szeroką bramę wszedłem na cmentarz. Moja aleja pełna była o tej porze roku złotych brzóz. Uwielbiałem to miejsce i te brzozy. Odwiedziłem drogie mi groby i po godzinie, znów swoją aleją podchodziłem do wyjścia. Zrobił się tu jakiś większy ruch z powodu kwesty. Właśnie odpowiadałem na żartobliwą zaczepkę wolontariusza, gdy z bramy naprzeciw mnie prawie wybiegła Maria. Była z jakimś mężczyzną. Przez ułamek zaledwie sekundy widziałem jej oczy i tego pana, który pewnie mnie nawet nie zauważył.
– Cześć – krzyknęła, jakby tym krzykiem chciała zagłuszyć lęk, czy coś, czego jeszcze u niej nie znałem.
„Krzyknęła do mnie – cześć, po prostu cześć – jakbyśmy mieli po kilka zaledwie lat, jakbyśmy na co dzień spotykali się na jednej klatce schodowej, krzyknęła i pobiegła, pobiegła moja Maria za tym panem. Nawet mi ręki nie podała, nie przywitała się ze mną, jak na kogoś z jej pozycją przystało. To pewnie Henryk, jej mąż” – domyśliłem się. „Nawet nie obejrzała się za mną” – poczułem żal. Strach, strach czy... Nie umiałem znaleźć słowa.
Jakże mała i śmieszna ta moja wielka i wspaniała Maria wydała mi się w tym momencie.
Stałem i patrzyłem na jej rozwianą pelerynę i włosy, jeszcze przed chwilą moje... A teraz gnała za tym człowiekiem, zimnym jakimś i pewnym swojej własności.
„Jak na smyczy” – pomyślałem. Własność...
Coś mi się stało. Chyba pryskał zwolna mit tego, co kochałem. Tej wspaniałej niezależności Mojego Guru, tego ideału wymarzonego przeze mnie. Roześmiałem się trochę przez łzy. Jakie to małe i żałosne, jak wszystko w tym mieście – pomyślałem i odjechałem.
Odjechałem zostawiając nie załatwione sprawy.

 

W Afryce

Zmierzch w Afryce zapada jak kurtyna na scenie. Bez uprzedzenia i zbędnych ceregieli. Po prostu ciemna przesłona nagle zasłania słońce i staje się strasznie. Nawet w domu. Jeśli nie zapali się świateł, jest przerażająco. A może nam Europejczykom tak się tylko wydaje. Zwłaszcza w takim domu jak nasz przy Szara Adżadabia. Wielkim, blisko pięciusetmetrowej powierzchni, pełnym zakamarków, z wewnętrznym patio, długimi pasażami i z ogrodem otoczonym dwumetrowym murem. Nawet w takiej twierdzy może być naprawdę strasznie, gdy ciszę i nagłą ciemność wypełnia tylko szelest liści olbrzymiej palmy, a ich cienie zaczną wędrować po białych ścianach murów ogrodzenia i ścian domu. Doprawdy było strasznie, tego wieczoru szczególnie.
Za dwa dni wracaliśmy już do Polski. Zwalnialiśmy to luksusowe powłoskie mieszkanie w kraju, gdzie właśnie wchodziła w życie nacjonalizacja. Mieszkanie wynajmowane przez nas należało do przyzwoitego starego Araba, tak jak i cały dom.
Teraz państwo czy raczej grupa hochsztaplerów kładła łapę na jego własności. Chodziło o to, kto pierwszy wejdzie po nas i je zajmie.
Wiedzieliśmy o tym, nie myśleliśmy jednak, że przyjdą w nocy, aby nas usuwać.
Ale przyszli. W czarnej mazi nocy, z terkoczącą za domem palmą, bez możliwości zapalenia światła. Było już wyłączone... Usłyszałam stukot ciężkich wojskowych czy policyjnych butów.
Jerzy z maleńkim Michałem byli w sypialni, gdy ja usłyszałam od frontu ten stukot i ostry szept „Ana fi hyna, ana fi!”, co znaczyło „Ona tam jest, jest!”
Drżałam... Było to drżenie dziecka. W jednej sekundzie przytuliłam twarz do czegoś miękkiego, co było kiedyś spodniami mego ojca. Do jego kolan, gdy staliśmy tak za drzwiami innego mieszkania w Polsce. On wielki, wyprostowany, czekający jakby na przeznaczenie, a ja maleńka u jego kolan.
Teraz znów byłam maleńka z przerażenia, bo krzyk za drzwiami był ten sam:
„Open, open,... police!”, jakbym słyszała to dawne, jakże straszne „Offen, offen, polizei!“ i... łoskot żołnierskich butów. Za chwilę wylecą drzwi z futryn, słyszę ten huk, widzę wielkie czarne buty i fruwające zielone panterki z krzykiem: „Hände hoch!” i „raus, raus!” Kopniakiem odrzucą mnie pod ścianę, a tatusia pociągną po schodach w dół, w dół, mimo mojego krzyku „tatusiu, tatusiuuu...” i krzyku Mamy „Władek, Władek...!”.
Nie, nie będzie tak teraz! Jednym skokiem wysportowanej, silnej kobiety dopadam sypialni. „Jerzy, skacz do Greczynki” – szepnęłam tak zdecydowanie, ze Jerzy oddał mi bez słowa Michała i dał się poprowadzić do ogrodu. Przystawił stojak i jak na konia, odbiciem jednej nogi wskoczył na wewnętrzny mur ogrodu.
– Chyba wiesz, co robisz? – zapytał.
– Tak – powiedziałam spokojnie, lecz twardo.
– Idę wobec tego po pomoc do konsula.
Zeskoczył na stronę sąsiadki, zaprzyjaźnionej z nami Greczynki. Ja z Michałem na ręku podeszłam do drzwi frontowych. Minęło kilkanaście sekund zaledwie, a mnie zdawało się, że to wieczność. Za drzwiami ciągle trwały szepty, z których wyławiałam znajome: „Ana fi, ana fi hyna” (ona jest, jest tu).
Pewnie zastanawiali się, w którym momencie uderzyć zdecydowanie w drzwi.
Ale ja już słyszałam tamten łomot, łomot kolb o drzwi, czy serca własnego łomot... Wyważanie drzwi i wrzask: „Ruki w wierch, won burżujska swołocz” (ręce do góry, won, wynosić się burżuje!).
I znów widzę ojca i brata wywlekanych na klatkę schodową. Znów tak maleńka, tulę się i przyciskam do matki i starszej siostry, gdy upychana kolbami karabinów w róg, między ścianę a drzwi przedpokoju chowam twarz w ich spódnice, ze strachu przed wymierzonymi w nas bagnetami.
– Nie! Nie będzie tak więcej! – myślę z uporem. Nagle Michał zapłakał.
– Open, open immediately! Police! (otwierać natychmiast, policja).
– No! – odpowiedziałam twardo. „Nie tym razem” – odpowiedziałam sama sobie w myśli.
– No. It’s my flat. – dodałam (nie, to jest moje mieszkanie).
– Open, open immediately – znów stężałam z przerażenia, znów słyszę stukot podkutych butów. Wołanie do drzwi i wrzask: „ Chodź tu burżuju, wyłaź! Nauczymy cię szanować władzę ludową!”.
Pijane żołdackie gęby, znów jakieś łapy wyciągają ojca z ramion broniącej go matki.
Widzę, jak brat skacze przez okno i znika w sadzie. Zakrywam uszy rękami, by nie słyszeć strasznego „łup, łup”, gdy żołdackie buciory lądują raz po raz na ciele mojego ojca, rzuconego jak worek jakiś, jak zmięty łachman, jak coś, z czym można zrobić to, co się podoba tym bestiom. „Nie. Nie będzie tak teraz!” – wykrzykuje we mnie każdy nerw.
I krzykiem jakimś wewnętrznym, jakimś nieznanym mi dotąd instynktem czy zmysłem przywołuję z pamięci, czy z zakamarków podświadomości, magiczną formułę kobiet arabskich:
– Załżik mafisz, mafisz hołsz (męża nie ma w domu) – skanduję wolno, spokojnie i wyraźnie. I dodaję już rykiem: „bara, baraaa...!” (wynoś się, won).
Za drzwiami rozlega się ni to jęk, ni to psi skowyt – aaauuuu! „Ana khazia, khazia” – nabiera respektu głos za drzwiami, powtarzany jak echo przez inne, jakby dalsze głosy. „Alejkum salaam, salam, khazia, khazia... (ona święta, ona z Mekki, bo mówi świętą formułę wykluczającą wizytę mężczyzn).
A ja widzę ojca z posiniaczoną twarzą, podnoszącego się z ziemi. Widzę ten jego uśmiech na zakrwawionych, tak bardzo zakrwawionych ustach. Przytulam Michała i nie wiem już, kogo całuję w tym momencie. Ale całuję, całuję fizycznie czy myślą tylko, i spokój, wreszcie spokój zalewa mi serce.

 

Ryś

Moja żona woli pustynię. Jak inni ludzie morze, góry, jeziora czy las, ona kocha pustynię.
A mnie pustynia przeraża. Nawet zimą, gdy kwitnie tymi bajecznie kolorowymi, drobnymi roślinami. Przytłacza mnie swoim ogromem i tym niesamowitym zapachem, który dla niej jest cudowny.
Tego zimowego dnia postanowiłem iść na kompromis. Pojechaliśmy w desert, ale do części niezbyt odległej od Tripoli, gdzie z historycznych rzymskich ogrodów pozostały samotne, tysiącletnie drzewa oliwne stojące na przekór pustynnym piaskom.
Pod taką trójkonarową, starą oliwką rozbiliśmy niedzielny „obóz” – to znaczy łóżeczko Michała z moskitierą oraz nasze: stolik, krzesełka, parasol, oczywiście lodówka, termosy z napojami i cały afrykański majdan.
Mily usiadła przy małym, a ja wróciłem po resztę rzeczy do stojącego opodal samochodu. Zapaliłem papierosa i z odległości około stu metrów oceniałem malowniczość obrazu.
Sceneria biblijna. W tle – skalisty brzeg wadi, bliżej rozłożyste, niespotykanych rozmiarów, drzewo oliwne i Mily, jak Matka Boska pochylająca się nad baraszkujacym Michałem...
Spokój. I przejmująca, nasycona zapachem maciejki cisza.
– Czy czujesz Boga? On tu jest blisko! – jakbym słyszał słowa Mily.
Ale to, co nadchodziło od strony wadi, nie było Bogiem! Zamarły od wewnętrznego krzyku patrzyłem, wiedząc, że jeden mój ruch przyspieszy tragedię. Szedł wolno. Płowy, prawie niewidoczny na piasku. Ryś pustynny. Mily odwrócona plecami nie mogła go widzieć. Za to ja widziałem wszystko, cały sens mojego życia: te dwa zagrożone śmiertelnie istnienia i... swoją bezradność!
Ryś zatrzymał się, przysiadł... Zamknąłem oczy. Czekałem. Ale krzyku nie było, nie było nic, żadnego dźwięku. Otworzyłem oczy. Ciało Mily leżało w poprzek łóżeczka, przykrywając Michała. Wtem ruszyła się. Żyła! Ciągle leżąc, odwróciła powoli głowę w moją stronę. Samą głowę. Powoli, jakże powoli... I uśmiechnęła się. Panowała nad sytuacją. Dodawała mi otuchy.
W pierwszym odruchu chciałem biec, krzyczeć, ostrzegać, ale z jej twarzy zniknął uśmiech. Ona wiedziała dobrze, co robi i nie potrzebowała mojej pomocy. Zrozumiałem jej ostrzeżenie, to tak jakby mówiła „zachowaj spokój”. Płowy tułów znikał właśnie w głębokiej dziupli starego drzewa tuż nad głową Mily, nad łóżeczkiem Michała.
Mily spokojnie wyjęła Michała, ruszając z nim w moją stronę. I ja ruszyłem wreszcie coraz szybciej i szybciej, aż mocno objąłem ich oboje.
– To też matka, tylko że rysia, ma małe w tej dziupli, dlatego zrozumiałyśmy się tak łatwo – powiedziała mi Mily do ucha.
Wolałem nie sprawdzać.

 

Pokora

Effi się ożenił. To znaczy ożenił go ojciec. Effi pojechał do domu, wezwany z powodu choroby matki, a tam czekało na niego całe wesele i oczywiście narzeczona. Nikt go nie pytał o zdanie. Ojciec i starsi bracia złożyli się na „okup” i kupili mu szesnastoletnią córkę sąsiada. Takie zwyczaje są praktykowane w islamie. Oczywiście znał Narę jako małą dziewczynkę, ale nigdy nie myślał o niej jako o żonie. A teraz wziął z nią ślub.
Effi to nasz wieloletni przyjaciel – Albańczyk z Kosowa. Poznaliśmy go w Kairze. Studiował na tamtejszym uniwersytecie i dorabiał w naszej ambasadzie jako tłumacz. Bardzo polubiłem tego chłopca, choć Ly, moja japońsko-amerykańska żona, nie przepadała za nim.
Jako estetka, była rozmiłowana w harmonii. Szeroko pojętej harmonii kształtów, sytuacji, nastrojów, a Effi stanowił dla niej jakąś dysharmonię. Słyszałem, jak plotkowali z Jimmim, naszym angielskim przyjacielem, o Effim: „...ma takie nieproporcjonalne nogi do całej figury, nie umie zachować dystansu w towarzystwie, itd., itd.”
A dla mnie był to miły, wesoły chłopak, zakochany beznadziejnie w mojej żonie – estetce.
Lubiłem rozmowy z nim, gdyż godzinami potrafił opowiadać o Ly i miał spostrzeżenia, które nawet dla mnie były zaskakujące. Porównywał ją ze znanymi osobistościami kina, polityki, telewizji lub wykłócał się o nią z innymi naszymi przyjaciółmi, którzy, znając jego słabość, podpuszczali go celowo. Bawiłem się setnie.
Uwielbiałem wieczory z Effim, gdy, siedząc w chłodzie naszego patio, obserwowaliśmy, a właściwie podglądaliśmy wspólnie Ly, przy jej ogrodowych „ablucjach”.
Prowadziliśmy przy tym nasze męskie rozmowy o sporcie, zwyczajach arabskich i oczywiście o kobietach w ogóle. Potem, już po naszym powrocie do kraju, przyjeżdżał za nami do Polski wiele razy.
A teraz się ożenił. Przysłał długi list z opisem wesela, zdjęciem żony i zapraszał na wspólne wakacje. Najwyraźniej tęsknił za nami, a za Ly szczególnie, dołączając dla niej, w tym liście serię nowych wierszy. Byliśmy wzruszeni. To znaczy ja na pewno, a moja żona, nie wiem, czy aż tak bardzo, ale zgodziła się jechać na te wspólne wakacje do Ulczi w Jugosławii.
Na lotnisko wyjechała po nas cała, chyba kilkudziesięcioosobowa rodzina Effiego. Przyjechali wielkimi starymi mercedesami, załadowanymi ludźmi i prowiantami dla nas, jakbyśmy jechali co najmniej na rok do tej Ulczinii.
Powitanie było serdeczne i długie. Nara usiłowała pocałować w rękę mocno zdziwioną moją żonę. Ly z trudem wyrwała jej rękę i po prostu przytuliła tę małą Albankę jak córkę.
– A mówiłam ci, że są bez dystansu? – uszczypnęła mnie jednak słownie.
Szczęście Effiego nie miało granic. Posadzili go koło mojej żony i mógł swobodnie recytować jej najnowsze wiersze. Nara siedziała z przodu, w tym samym samochodzie, co my, ale odwrócona do tyłu nie spuszczała rozanielonych oczu ze swego męża. Ona autentycznie cieszyła się szczęściem męża!
Niecierpliwie czekałem na męską rozmowę z Effim, na jego wyjaśnienia tej niecodziennej sytuacji. Ale sami zostaliśmy dopiero pod koniec sjesty, następnego dnia.
– Co to miało znaczyć tam na lotnisku? – pytałem wprost Effiego, bo na otwartość Ly trudno było liczyć. Ona, jak zwykle żyła we własnym świecie, do którego my, zwykli śmiertelnicy byliśmy dopuszczani tylko czasami.
– Nara, wiedząc o mojej miłości do Ly, traktuje ją jak pierwszą żonę Mahometa z zamierzchłej przeszłości, to znaczy oddaje jej należny szacunek – wyjaśnił mi Effi. Stąd to całowanie w rękę!
– Dobry Boże! A to się moja estetka, moralizatorka i obrończyni uciśnionych ucieszy – podśmiewając się z żony powiedziałem złośliwie.
– Jesteście zdrowo podkręceni, moi mili panowie! – skomentowała, podsłuchująca nas, o dziwo, Ly.
Była dobrze zażenowana, a ja miałem zabawną satysfakcję. Przeszliśmy dalej, aby kontynuować nasze męskie rozmowy.
– Bo widzisz, ty możesz swojej żonie nawet dziesięć razy powtarzać „podaj to czy sio”, a ona tylko wzruszy ramionami. I jak jej grzecznie nie poprosisz, to cię wręcz wyśmieje, a moja jak pies, wszystko przyniesie, nawet kość, jak jej rzucę, chcesz zobaczyć?
– No, nie, nie wierzę – zupełnie serio zaprzeczyłem, nie wiedząc, że tym sposobem sprowokuję niekontrolowaną sytuację.
– Nara! – zawołał Effi swoją młodą żonę.
Przybiegła z oczekiwaniem w oczach. Czarna, korpulentna, młodsza dwadzieścia lat od Ly, ale wyglądająca na jej rówieśniczkę. Ot, kobieta południa. Effi spojrzał na mnie wyniośle, po czym podniósł wysoko kość ogryzanego wcześniej kurczaka, pozostawioną przez Ly dla bezdomnych psów.
– Patrz! – powiedział do mnie, a do Nary „przynieś”. I rzucił najdalej, jak tylko mógł. Nara pobiegła, rzeczywiście jak psiak. Podniosła kość i wróciła, podając kość mężowi z uwielbieniem w oczach. Patrzyłem zaszokowany, rozglądając się, czy Ly tego nie widzi, bo dostałoby się nam wszystkim, oj dostało, za takie zabawy.
– To jest żona, co? – chełpił się Effi, ale wiersze pisał dalej dla mojej Ly.

 

U Wojciecha. Powroty

To było spotkanie na zakończenie Wiosny Poezji, Światowego Dnia Poezji pod auspicjami UNESCO.
Pan Siemion tradycyjnie zaprosił poetów do siebie na biesiadę literacką, na zakończenie już, na pożegnanie. Zaprosił tych ludzi, którzy chyba nigdy nie mają siebie dosyć.
Petrykozy – opisywane tysiące razy, nie były mi obce, ale nie wiedziałam, że wiosną jest tam, aż tak... Jechałam opłotkami. Tylko sobie znanymi, prawie polnymi drogami, jechałam, rozkoszując się krajobrazem Mazowsza.
Puchate od delikatnej bieli kępy tarnin, dzikich grusz na miedzach i różowawych, rozkwitłych jabłoni, wkomponowane w zieleń brzóz, modrzewi i dostojność sosen po kraju lasów, stwarzały wrażenie irracjonalne. Pola ozimin, jak dywany, prowadziły od szosy w te lasy, sady, kępy drzew, świeżo rozkwitłe.
W takim nastroju skręcałam od krzyża w lewo do dworu. Byłam pierwsza i zupełnie sama. Po świeżo mokrym od przelotnego deszczu trawniku przeszłam nad staw, i dalej groblą, do polany z kamiennym, prawie celtyckim kręgiem. Stanęłam na tej polanie powalona wręcz ogromem i dostojeństwem starego jesionu.
Przyglądając się jego konarom, w milczeniu składałam pogański hołd kwintesencji czy duchowi, symbolowi jakiemuś całej przyrody zaklętej w tym drzewie. Prawie bezszelestnie poderwała się czapla, tuż obok mnie i na tylne łapki stanął jeż. Te zwierzaki jakby akceptowały moją obecność między nimi! Poczułam się zaszczycona.
Ja, prostacki dwunóg, zostałam zaakceptowana, między tymi prawdziwymi dziećmi Pana Boga. Tak czułam. Miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś misterium: ciszy i ciepła bijącego miodnym zapachem od rozkwitłych tarnin okalających polankę skansenu...
Czułam, że jeszcze coś wydarzy się tego dnia, w tym tak niezwykłym miejscu. Choć właściwie niczego już więcej nie pragnęłam, na nic nie czekałam.
Wolno wracałam do dworu. Tym razem podeszłam od strony północnej, od stawu obsadzonego częściowo magnoliami. Jeszcze nie rozkwitły, „a moje już przekwitają” – pomyślałam. U mnie widać jest cieplej.
– O ! Znalazła się nasza zguba – zawołały dwie Bardzo Znane Panie.
I zaczęło się pstrykanie. Obie były ubrane na czarno, a ja na różowo, więc pewnie dobrze komponowałyśmy się w całość. Klatka za klatką, poszły w ruch aparaty, ale nie było to natarczywe, gdyż było w nich: malarkach, dziennikarkach i poetkach coś z tego domu i jednocześnie z atmosfery mojego domu, mnie najbliższej, wiszącej w całym tym miejscu.
Znaleźli się i panowie. Zadumany Manteufel z Niemiec straszył trochę kozią bródką, wielki Sokołowski z Wilna, witający wszystkich kordialnie, zaganiany okropnie Szewczenko z Kijowa i rozpytujący bez przerwy: „szto skazali, szto?” – Lew Kotiukow z Moskwy – jedyny nie rozumiejacy po polsku. Oczywiście wszystkim przewodził sam mistrz Aleksander Nawrocki, który za moment zadziwił nas wierszem: Wielkanoc – swoją rozmową z Panem Bogiem.
Naczelny z Tiumania i Francuzi rozpoczynali już tęskne śpiewy. A my, całą grupą przez hol i salon, z wolna przeszliśmy, zapraszani przez gospodarza na drinki, do zimowego ogrodu, wypełnionego ciepłym kolorem drewna, jego zapachem i pełnym kwiatów.
Skórzane, bardzo proste meble, owoce i dobre wina. Sięgnęłam po kieliszek obserwując Lwa.
Z fotografii rosyjskiego wydania jego wierszy patrzyła twarz przypominająca mi trochę Wołodię Wysockiego. Przez moment poczułam tamten listopadowy wiatr szaleńczej jazdy nocą po Arbacie, gdy byłam, jako jedyna trzeźwa, za kierowcę. Strzępki chrapliwego głosu jego „konji” dopadły mnie echem i wróciły jeszcze raz, gdy Galia deklamowala:
„A czem że stali by, tumanom ili dymom...”
Zapraszała na Villa des Jardins. Losy rzuciły ją do Paryża, pisze tęsknie i opowiada ze smutkiem. Tak samo, jak Avelin, która nie wie, który kraj świata jest jej ojczyzną. Ale to powie dopiero za moment i za moment, po mojej prezentacji Lew wpisze mi dedykację: „Elizawietie – nieznośti – Lew”.
Pan Wojciech krążył, serwując drinki, a jednocześnie oprowadzając jakąś młodzież zafascynowaną poezją. Patrzyłam na nich, na te niezbyt piękne, ale jakże młode twarze, bardzo przejęte. Czy i my, adepci zaledwie marzeń poetyckich, wyglądaliśmy wtedy tak samo?
Twarz przyjaciela z tamtych lat nałożyła mi się na twarz Wołodii, Lwa (typ Belmonda).
Ta sama bardzo męska uroda, wyraziste rysy twarzy, a co za delikatność w środku, co za wrażliwość poetycka! Ile ciepła miał ten przyjaciel i umiał go dać, obdarzając miłością.
Ale „miłości nie ma bez tęsknoty i rozłąki” – powie za chwilę Sasza z Kijowa. Przyznałam mu rację, nawet wtedy, gdy odnosił to do poezji, prosząc po mojej prezentacji: „przyślij, przyjedź, będziemy razem wszystko tłumaczyli”.
Patrzyłam na niego i wracały mi w myśli aksamitne dźwięki, tembr głosu właściwie – ŻANNY Biczewskiej znad Dniepru. Jakież słońce tam wtedy było na Hreszczatiku! Mimo jesieni i jesieni w naszych sercach... Dnipro, Dnipro...
A potem Charków. Te dziewczyny z bratniej redakcji radiowej, które miały problemy z wyjazdem do Moskwy, a ja wtedy, prawie wprost stamtąd wyjeżdżałam na parę lat do Afryki.
– ...napisz mi te – wzajemne stosunki kulturalne między naszymi krajami, mnie trochę nieprzytomnej – prosiła Irena, szef „Gazety Lwowskiej”.
– Tak, tak – odpowiedziałam tylko, gdyż właśnie przysiadł się profesor Sokołowski z Wilna.
– Trzeba do nas przyjechać, koniecznie – zapraszał, a już bardzo znany polski Serb zaczynał deklamować w swoim języku.
Chryste! Wyrwało mi się gdzieś w piersiach. Te zielone wzgórza Kosowa i wiatr gibli w Afryce i ta mowa! Ta mowa, w której rozumiem każde słowo, choć przecież nigdy nie uczyłam się tego języka. I tamte wiersze, tak osobiste i tylko dla mnie pisane... Albania. Moja Albania.
Ale jeszcze wtedy nie było tego, co wydarzyło się później między Albańczykami i Serbami. A teraz Branko prosił: – Przyjedź, potrzeba nam takich słów jak twoje.
Irena ze Lwowa śpiewała. Nie recytowała, a tęsknie zawodziła swoje wiersze. Potem Lew wykrzykiwał swoje, bojąc się, że nie wszyscy rozumieją rosyjski. Był speszony trochę i może dlatego wydawał się drobniejszy niż na zdjęciu z okładki swojego tomiku.
Pan Siemion zaprezentował go, recytując pięknie polskie tłumaczenie wierszy Lwa.
A potem Manteufel, płynną polszczyzną, i jeszcze po niemiecku, prezentował swoje wiersze.
I znów przeniosły mnie wspomnienia. Do Drezna tym razem, do lata, kiedy nikt nawet nie myślał o zwaleniu muru berlińskiego... W tym języku, w tym mieście zniszczonym dywanowymi nalotami, jak Warszawa, czy za Warszawę, wykłócałam się wtedy z Madziarem Gezą (jakże romantycznym!) o to, który totalitaryzm jest gorszy, sowiecki czy niemiecki. A przecież za samo takie porównanie można było wtedy zginąć „bez wieści”!
I jeszcze Magdeburg. SOS Historyków niemieckich do profesorów UW: „Pomóżcie. Przyjedźcie, bo konserwują nam X-wieczne kościoły przez... wysadzanie w powietrze.”
Pojechaliśmy. Czy nasze spisy zabytków Magdeburga na coś się przydały? Nie wiem.
I słodki Heidelberg i długie nocne rozmowy w Pforzheim. Kwiaty i wino, wino i Mozart. Mozart nade wszystko.
A potem słuchałam Galii, po polsku deklamowała. Ale ja i tak widziałam Paryż.
Jean z rozczuleniem, niedowierzaniem prawie ogląda moją legitymację prasową w wersji francuskiej, jakby to było coś nadzwyczajnego!
Anne Marii, Francois i Targ Kwiatowy przy Notre Dame i wypalone słońcem białe, jak kazimierskie mury Montmorency.
I znów słuchałam Galii. Z zapartym tchem jej słuchałam i liczyłam łzy spływające po policzkach pani Bertman.
Ale przedtem podeszła do mnie ta Bardzo Pogodna Pani. Nawet nie wiem jak się nazywa. Czułam fluid sympatii, jaki płynął od tej Bardzo Znanej Osoby.
– Który mam czytać? – spytałam.
Nie znała moich wierszy. Wzięła do ręki książkę i kiedy ja witałam – poznanych wcześniej Bardzo Znanych Poetów, dziennikarzy, polityków ze Wschodu i z Zachodu – ona czytała.
– Więc który? – spytałam – radź! – poprosiłam.
– Liryki, liryki, liryki – powiedziała i opowiedziała znaną mi skądeś historię. To znaczy swoją historię, ale pasującą do znanej mi, bliskiej jakoś.
Rozstała się z Nim przed wiekami. On wyjechał do Kraju Zapomnienia. Założyli rodziny. Ona rozeszła się zaraz po ślubie i prowadziła aktywne życie singla. On udawał szczęśliwego małżonka, uciekając na całe miesiące z „układnego stadła”, nie mając motywacji do wyjścia definitywnego.
Aż się spotkali, po latach i przypadkowo. I... są razem. On rozwiódł się. Krążą między Warszawą a stolicą Kraju Zapomnienia, czy Ludzi Odnalezionych. Są szczęśliwi, co podobno się nie zdarza, nie mogło się zdarzyć, a jednak...
Pokazała mi fotografię, a właściwie dwie: sprzed lat i teraz, zrobioną w tym samym miejscu. Fotografie ludzi naprawdę szczęśliwych.
A kiedy przyszła na mnie kolej, na moją prezentację, przeczytałam, a właściwie powiedziałam tym Bardzo Miłym ludziom z Zachodu i ze Wschodu, zamykając Wiosnę Poezji ten wiersz:
Stoi na stole fotografia.
Patrzą dwie twarze.
Twarzą w twarz.
Czas zastygł w dłoniach.
I cóż tu lata,
Gdy ciągle szukasz moich rąk.
A ponieważ zebrani poprosili o jeszcze, powiedziałam z pamięci ten wiersz:
Cierpki zapach
tamtego pocałunku
czuję
najpierwszego
gdy mnie całujesz
teraz.
I meszek zaledwie
wargi twojej
dziecięcej prawie jeszcze
tamtej
czuję
gdy mnie całujesz
teraz

gdy
w świat zamglony
odlatuję odchodzę
lecz
także z tobą.
I teraz.

 

Skąd się biorą dzieci

– Mamo, skąd się biorą dzieci? – zapytał Michał, mój czteroletni syn.
– Z wagonów – palnęłam bez zastanowienia, nie odrywając głowy od maszyny.
– Patrz! – zawołał, pokazując mi śliwkę siniaka, gdy odbierałam go następnego dnia z przedszkola. Skroń mojego dziecka była fioletowa.
– To za te wagony – dodał, widząc moje przerażenie.
– Ale spoko, spoko, czy chcesz zobaczyć, jak ja mu dołożyłem? – ciągnął niezbyt pewnie, obserwując moją reakcję. Niczego nie chciałam oglądać.
– O... o co chodzi? – wykrztusiłam wreszcie, usiłując zachować spokój.
– No, że dzieci są z wagonów, prawda? A nie z jakiegoś pieprzenia, jak mówi Wojtek, ani z rodzenia, prawda? – Sama wczoraj mówiłaś! – wykrzyknął, szukając gwałtownie potwierdzenia w mojej zdziwionej twarzy i dotykając jednocześnie stłuczonego miejsca na skroni.
Zrozumiałam wreszcie i miałam czas na przemyślaną odpowiedź, bo Michał zaczął drobiazgowo opowiadać. Jak przyniósł rewelację do przedszkola, że „dzieci są z wagonów”, jak Wojtek go wyśmiał i nauczył nowego słowa „pieprzyć”, jak chłopcy podzielili się na dwa obozy – jego i Wojtka zwolenników i że wyzwał Wojtka na „solówę”.
Ponieważ jednak zaczynaliśmy już budzić zrozumiałe zainteresowanie pod przedszkolem, wzięłam Michała za rękę i szybko wsiedliśmy do samochodu.
– Chyba nie bujałaś wczoraj, co? – zaczynał podejrzewać Michał.
Siedzieliśmy twarzą w twarz. Mały poważny człowieczek
w śmiesznej czapce z pomponem i ja duża i zawsze wszystko wiedząca, a jakże winna w tej chwili!
– Na pewno cię nie bujałam – powiedziałam – chociaż...
– „Chociaż”, jakie „chociaż”, jutro mam dwie solówy, a Ty zmieniasz może zdanie, tak?! – No, nie, nie, tylko nie to. Nie zrób mi tego!
Spokojnie powiedziałam: Jedźmy do domu, coś ci pokażę. Sam osądzisz, jak to jest z dziećmi.
Wyraz napięcia zniknął z jego buzi. Pozwolił nawet, bym mu przyłożyła bryłę śniegu do jego stłuczonej skroni. Przytuliłam go mocno, jakby tym ruchem można było przejąć choćby część bólu siniaka.
Weszliśmy do domu. Jeszcze w paltach podeszliśmy do mego biurka.
– Wagony były naprawdę. – Patrz, piszę o tym – pokazałam mu swoje notatki. – A tu jest pamiętnik cioci Krysi, mojej dużo starszej siostry, widzisz? – Tak, więc czytajmy: „Był rok 1942...
– Czy to wtedy, gdy żyły dinozaury? – usiłował zlokalizować sobie w czasie Michał.
– Nie, trochę później – wyjaśniłam. – Było to wtedy, gdy pewien szaleniec chciał nas wymordować, ale to długa historia i tylko trochę dotyczy wagonów. Więc wróćmy do nich.
Ciocia Krysia napisała: „Tego styczniowego dnia tatuś wpadł do domu jak burza z krzykiem: dzieci półnagie w wagonach kolejowych, z Zamojszczyzny! Szwaby zapakowali je do zaplombowanych wagonów. Kolejarze usłyszeli płacz i odstawili te wagony na bocznicę! Trzeba szybko brać dzieciaki, bo zamarzną. Dogadaliśmy się z niemiecką eskortą za plecami gestapo. Zgodzili się trzymać za opłatą ten wagon w Lublinie jeszcze przez godzinę. Wpadłem po pieniądze. Naszykujcie ubranka i żywność dla tych, których nie zdołamy wykupić i niech Krysia dowiezie to wszystko na dworzec. Bierzemy najmniejsze – dodał jeszcze i wypadł.
I tak w ciągu jednego dnia przybyły mi dwie maleńkie siostrzyczki, profesorowi L. przybył synek, a wielu, wielu rodzinom w Lublinie też przybyło dzisiaj po kilkoro dzieci”.
Tyle napisała moja siostra Krysia w pamiętniku z 1942 roku.
Michał wlepił we mnie zdziwione ślipki czterolatka. Chwilę milczał, wreszcie podsumował:
– A wiec ty i ciocia Jola jesteście z wagonów!... a nie z żadnego pieprzenia czy rodzenia! Z wagonów, z wagonów! – tańczył triumfująco po pokoju.
– Tak, z wagonów – powiedziałam szybko, tak szybko, aby nie zdążył ochłonąć z entuzjazmu. Ale to kobiety rodzą dzieci. Stanął zdumiony.
– A mamusie? – zapytał.
– Mamusie kochają, po prostu kochają dzieci i wtedy stają się prawdziwymi mamusiami.
Dziesięć lat później, kiedy Michał już nie pytał skąd biorą się dzieci, rozpoczęłam tłumaczenie moich opowiadań na niemiecki.
– Dzieci w wagonach? – wykrzyknęła Nana, moja przyjaciółka i tłumaczka.
– Mój brat, porucznik Armii Krajowej kierował tą akcją w Warszawie – wyjaśniłyśmy sobie. Wagony z dziećmi trafiły do Warszawy. Tu dzięki informacji od kolejarzy przekupiono eskortę i wagony trafiły na bocznicę. AK zorganizowała wykup. Niestety oni też nie zdążyli wykupić wszystkich. Brali najmniejsze. Starsze powędrowały do Rzeszy. Ale chociaż przeżyły. Te niebieskookie blondaski...
Ciemne zostały wraz ze swymi rodzicami zakopane w rodzinnej ziemi – na Zamojszczyźnie.

 

Epilog 2002

Ta wigilia miała być szczególnie radosna. Siostra urządzała ją dla całej rodziny w nowym mieszkaniu, do którego wprowadziła się przed samymi świętami.
Piękne, dwukondygnacyjne, przeszło stumetrowe mieszkanie z tarasem, dwoma balkonami i widokiem na lasy konstancińskie, dawało jakieś niezwykłe poczucie przestrzeni, bezpieczeństwa i komfortu psychicznego.
Nowocześnie urządzone, takie uporządkowane – myślałem obserwując mieszkanie i krzątaninę siostry przy stole. Wreszcie i ona uporządkowała sobie coś w życiu – myślałem, przysłuchując się jednocześnie rozmowom obu moich pań z naszymi synami i narzeczoną mojego syna.
Kolędy, wspaniałe ryby, grzyby, barszcze i wino. Dużo dobrego wina rozleniwiało coraz bardziej. I nucone przez młodych kolędy, szmer ich rozmów, przerywanych od czasu do czasu kaskadami spontanicznego śmiechu, i światła choinki, jej zapach....
Otwarta przestrzeń wielkiego mieszkania z perspektywą tarasu, lasów i rozgwieżdżonego nieba – wszystko to powodowało, że narastała atmosfera ogólnej przychylności, jakiegoś spełnienia, radości jakiejś ze wspólnych świąt, zwłaszcza, gdy młodzi nucili kolędy.
Tuż po opłatku rozpoczęli. Potem kolacja i prezenty, prezenty...
Znów radość z przyjemności obdarowywania najbliższych drobiazgami, i kiedy nacieszyliśmy się nimi, moja siostra Wanda powiedziała:
– Mam dla was jeszcze jedną niespodziankę: porządkując starą szafę znalazłam w niej te listy. Patrzcie, niektóre są z 1949 roku! O, na przykład ten – to twój list Jerzyczku – zwróciła się do mnie.
Rozbudziłem się nieco z drzemki i bez specjalnego zaciekawienia, raczej z uprzejmości spytałem:
– A co taki szkrab, jakim ja wtedy byłem, mógł pisać i do kogo?
– Prosisz o ratunek – roześmiała się siostra. – Swoją ukochaną nianiusię-Ałusię prosisz, żeby cię zabrała z Ciechocinka.
Z Ciechocinka! Rozbudziłem się natychmiast pod wrażeniem koszmarnych wspomnień.
– „Ałuś kochana – piszesz – zabierz mnie stąd, bo nie pozwalają mi jeździć konnym wózeczkiem” – czytała Wanda.
– I to był ten koszmar? – spytała trochę ironicznie moja żona.
– Poczekaj, poczekaj – nadal uśmiechała się Wanda, szykując następną kartkę listu do czytania, ale przerwałem jej, żeby wyjaśnić sprawę sprzed lat.
– Ciebie, Wandka, bolały kości, bo nadwerężyłaś je sobie na balecie, więc ojciec załatwił po znajomości sanatorium w Ciechocinku, żebyś się podkurowała, a mnie, całkiem zdrowego dzieciaka, zapakowali razem z tobą do tego sanatorium, tylko dla towarzystwa tobie – wypomniałem jej swoją dziecięcą krzywdę.
– Tak było – roześmiała się znowu – a dla ciebie najgorszą rzeczą była rozłąka z nianią!
– Oczywiście – przyznałem – ale koszmar, który tam zobaczyłem, zostawił mi uraz na całe życie i – tu zwróciłem się, uderzony nagłym skojarzeniem w stronę mojej żony El – ma to też związek z twoimi przeżyciami.
– Czytaj dalej – poprosiła zaciekawiona żona.
„Zabierz mnie – usłuchała ją Wanda, wracając do listu – zabierz mnie Ałuś z tego Ciechocinka, bo nie śpię wcale, taki tu hałas. Nie można spać, bo te dzieci wyją po całych nocach. Tak strasznie wyją, że oka nie można zmrużyć...”
– Jakie dzieci? – przerwała jej zniecierpliwiona El. – Czy możecie mi cokolwiek wyjaśnić?
– Zaraz sama zrozumiesz – uspokajała ją spoważniała nagle Wanda, czytając dalej mój list z 1949 roku.
„Całe noce wyją, a w dzień krzyczą. Krzyczą nawet w stołówce, bo jak nabierają zupę łyżką, to nie mogą donieść tej zupy do buzi, tak mają zesztywniałe, poprzykurczane rączki i wtedy ze złości krzyczą i płaczą, bo są głodne, a nie mogą zjeść. Ja nie mogę wszystkim pomóc, a te panie, co je mają karmić, nie nadążają z tym karmieniem i się złoszczą, więc dzieci krzyczą i płaczą. Nóżki też mają przykurczone, więc trzeba je nosić, albo wozić. I nic im nie można pomóc, więc lepiej mnie stąd zabierz, bo ja nie mogę na to patrzeć.”
– Tak było – potwierdziłem i koszmar widziany w dzieciństwie, koszmar zakodowany, odciśnięty w mojej pamięci wrócił jak żywy i przyćmił urok sielankowej wigilii.
– Ale o jakie dzieci tu chodzi? – dopytywała zbulwersowana El.
– Dobrze znane ci dzieci... zacząłem delikatnie.
– Te z lubelskich wagonów, z czasów okupacji – dokończyła za mnie Wanda i nie dając nam czasu na zdystansowanie się emocjonalne, czytała dalej:
„Panie pielęgniarki mówią, że one tak z bólu wyją po nocach, bo rączki i nóżki poprzemarzały im w stawach, kiedy kuliły się z zimna w tych wagonach, którymi Niemcy je wieźli zimą z Zamościa. A mróz był wtedy bardzo duży – mówią panie. I teraz tak strasznie cierpią te dzieci – Ałuś! Płaczą też i ze strachu, bo widziały, jak ich rodziców Niemcy zabijali, więc ciągle się boją, że przyjdą i po nich.”

– Chryste! – El ukryła twarz w dłoniach, jakby to mogło ją odgrodzić czy osłonić w jakiś sposób od wspomnień tak bardzo jej bliskich. – To prawda – wykrztusiła. Ludzie wykupywali tylko najmniejsze dzieci z tych wagonów, a starsze jechały dalej w tak strasznym mrozie! – łzy ciekły El po nie osłanianej już twarzy.
– Co się dzieje? Czy wy nigdy nie skończycie z tą wojną? – prawie krzyczał syn, obejmując El. – Dajcie nam żyć! – dodał.
– My dajemy. Tylko, żeby wam pozwolono zachować życie, lepiej pamiętajcie o tym, co przydarzyło się waszym starszym braciom. Wybaczajcie, ale nie zapominajcie faktów, pamiętajcie o nich, kiedy nas już nie będzie – powiedziałem, a Wanda nie dała mu czasu na odpowiedź, komentując wydarzenia z Ciechocinka, 1949 roku.
– Nikt nie umiał powiedzieć nam wtedy, gdzie dzieci zostały odbite przez naszych, czy też znalezione po prostu, może porzucone przez Niemców...
– My zobaczyliśmy je już w Ciechocinku, cztery lata po wojnie – dokończyła opowieść moja sporo starsza ode mnie siostra.
– Ale pozwólcie, że jeszcze dokończę i twój list, Jerzyczku – zaczęła znów czytać Wanda:
„I najgorsze jest to, że nie zabierają mnie na ten wózek, ciągnięty przez kucyki, gdy jadą na zabiegi. Pani powiedziała, że mam obie nóżki i mogę chodzić, a na wózek zabierają tylko te dzieci, którym nóżki odmarzły. Tak żałuję, że mam obie zdrowe nogi! Zabierz mnie stąd Ałuś, jak najprędzej mnie zabierz do domu.

Całuje Cię, Twój Jerzańcio.”

 

Honor. Sekundy przed...

Ten oficer był niezwykle przystojny. Pas ściskał mu niemalże „osią talię”, a ręce skrzyżowane na plecach podkreślały barczystość korpusu. Pamiętam, nie wiem dlaczego, błysk jego wypolerowanych butów-oficerek i jakąś zadziwiającą radość błękitu oczu patrzących na nas.
„Rówieśnik mój” – pomyślałam. „Mogliśmy się spotkać w Heidelbergu, a nie tu, w Powstaniu Warszawskim” – mój umysł odrętwiały porażającą, bezsilną rezygnacją był zdolny odnotowywać tylko automatycznie błahe fakty.
Marysia płakała trzymając się kurczowo mojej lewej ręki. Miała zaledwie trzy lata. Jej płacz jakoś tak cichutko jak popisk myszki odbijał się na tle krzyków wokół, odgłosów bicia, strzelania, modlitw i wycia postrzelonych tylko.
Z Jurkiem było gorzej. Miał już pięć lat i szarpał mnie za prawą rękę, dopytując się zachrypłym od przerażenia czy zmęczenia głosikiem: „oni nas zabiją, prawda, Mamusiu, oni nas zabiją, tak?”. Nigdy go nie okłamałam, więc teraz zwlekałam z odpowiedzią, myśląc rozpaczliwie: „Byleby nas nie rozłączyli, byle pozwolili zostać nam razem do końca, byle razem...”.
Ledwie się wlokłam we wskazanym czy raczej wykrzyczanym przez żołnierza kierunku, wdzięczna mu za odruch litości. Nie uderzył mnie kolbą, choć zasłużyłam na to, bo brzuch z ośmiomiesięczną ciążą i dzieci trzymane za ręce nie pozwalały na szybszy marsz. Opóźniałam im robienie porządku, tamowałam ruch w kierunku wolskiego, przykościelnego muru, pod którym leżała już pierwsza warstwa.
I właśnie wtedy doszłam do oficera. Stał z lewej strony pochodu śmierci i spokojnie dyrygował ruchem. Piękny oficer, mój równolatek, w znakomicie dopasowanym mundurze zwycięskiej jeszcze armii.
Nie wiem na co, na cud chyba, liczyłam, decydując się na to pytanie. Albo po prostu nie mogłam odmówić sobie podświadomej przyjemności zademonstrowania mojej nieskazitelnej niemczyzny. Cyzelowałam ją przecież całe pięć lat w cudownym Heidelbergu. Zrobiłam więc teraz z niej użytek. Nie zważając na głos Jurka wciąż powtarzającego „oni nas zabiją, Mamusiu”, zapytałam: „Czy honor niemieckiego oficera pozwala na zabijanie kobiet w ciąży i dzieci?”.
„Wy jesteście dla nas tylko wrogami” – usłyszałam odpowiedź, równie piękną niemczyzną jak moja.
Nie czułam nic. Przestałam myśleć. Jeszcze mocniej przycisnęłam rączki moich dzieci.
„Zaraz pójdziemy do nieba” – odpowiedziałam wreszcie Jurkowi czy sobie, bo Marysia była zbyt mała, by rozumieć cokolwiek.
Rozległy się strzały. Pamiętam, że upadłam pociągając za sobą zwiotczałe nagle ciałka moich dzieci.
Przebudziłam się w czyśćcu czy w piekle i chciałam jak najprędzej znów zasnąć, ale poczułam ruchy. Ruchy mojego trzeciego, nienarodzonego dziecka. Żyłam. I jak uderzenie dzwonu, jak rozkaz do wymarszu, do powrotu do życia, tak właśnie odebrałam ten ruch z mojego wnętrza. Nadludzką jakąś siłą wygrzebałam się spod zwałów trupów. Z kulą, która utkwiła tylko w kości czaszki dowlokłam się do kościoła. Tam już zajęli się mną.
Przeżyłam, by urodzić to dziecko. Przeżyłam, by dać świadectwo „honoru” oficera niemieckiej armii.

 

W szkole. Ekumenia

Stałem wyprostowany. Nawet nie odchylałem głowy, gdy trafiały we mnie niedojedzone kanapki, zeszyty, długopisy i książki. Z książkami było gorzej. Ostre kanty okładek chyba zraniły mi twarz, bo czułem słony smak krwi w ustach. Ale stałem dalej z jakąś zajadłą wściekłością i determinacją.
A oni rzucali we mnie, czym kto miał. Cała klasa rzucała, nawet moi przyjaciele i to bolało bardziej niż uderzenia książkami. Nie płakałem. Miałem ochotę pobić ich wszystkich i każdego z osobna, ale nie mogłem, więc tylko stałem, rozwścieczając ich tym spokojem jeszcze bardziej.
A wszystko zaczęło się na poprzedniej lekcji wychowawczej, gdy pani nauczycielka opowiadała nam o ekumenizmie. Wyjaśniła, co to znaczy, ale dodała, od siebie, że „tacy na przykład ewangelicy, to też niby chrześcijanie, ale w Matkę Boską nie wierzą” i popatrzyła na mnie.
Ja jestem ewangelikiem i wiem, że ona absolutną bzdurę powiedziała, oczywistą nieprawdę, bo my ewangelicy wierzymy, że Matka Boska, to mama Chrystusa i bardzo ją szanujemy, ale ponieważ w pierwszym przykazaniu jest powiedziane „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, to my wierzymy, że Bóg to Bóg, a matka to matka i modlimy się tylko do Boga, bardzo szanując Jego Matkę.
Zresztą, moja mama jest katoliczką i modli się do kogo chce. To jej sprawa. Razem chodzimy do kościoła raz katolickiego, a innym razem do ewangelickiego. W naszej klasie jest kilku ateistów, a reszta to katolicy, oprócz mnie. Ale nigdy dotąd nie było na te temat dyskusji. W gruncie rzeczy nikogo to zbytnio nie obchodziło, bo i tak wszyscy zostawaliśmy na lekcji religii. Bardzo lubimy naszego księdza katechetę. Ja mam szóstkę u niego z religii, chyba jako jedyny w klasie. Tak było do dziś.
Ale jak pani nauczycielka powiedziała to, co powiedziała o ewangelikach i wyszła z klasy, to Mariusz, ten co białe prochy przynosi, zaczął krzyczeć na mnie: „ty heretyku, ty w Matkę Boską nie wierzysz!” I rzucił we mnie książką od matmy. Cała klasa, nawet moi przyjaciele krzyczeli to samo i zaczęli rzucać we mnie tym, co kto miał.
Wtedy ja wstałem. Pomyślałem sobie, że na Chrystusa też rzucali świństwami. Ja nie byłem Chrystusem, więc miałem ochotę ich bić, ale nie mogłem, więc wstałem. Na złość. Im wszystkim, sobie z bezsilności, mamie, że nie zrobiła mnie katolikiem, katolikom, że byli niedouczeni i nie rozumieli ewangelików.
Stałem pokrwawiony, a oni rzucali, rzucali, aż weszła pani woźna i ich przegnała. Pani wychowawczyni nie przyszła, a ja nie poszedłem więcej do tej szkoły.iej armii.

 

Oczy

Sahara nocą. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej frapującego. Brak słów po prostu, aby oddać te wrażenia, bo wszystkie przymiotniki opisujące piękno wydają się wobec zjawiska pustyni wyblakłe jakieś i płaskie. Abstrakcja – trudno wyobrażalna i kwintesencja zarazem odczuć estetycznych działająca na wszystkie dane nam zmysły przez Tego, który chyba upodobał sobie to miejsce, gdyż czuje się tam Jego obecność na wyciągnięcie ręki, prawie na dotyk.
Kula słońca ogromna, jak chyba cała Ziemia, zawisła nagle nad nami czerwoną tarczą, budząc respekt i zachwyt. Byliśmy już około 1600 km od wybrzeża. Nie sposób było jechać w tym momencie dalej. Zatrzymaliśmy się więc tak, jak to robią odwieczni wędrowcy tych przestrzeni w rytualnym hołdzie składanym w tej jednej, jedynej chwili Stwórcy tych dali bezkresnych, nasyconych ciszą i zapachem tysięcy niewidocznych i rzekomo zasuszonych roślin.
Kamienie i piasek grają w Tym Momencie, jak gdyby cisza miała własne tony, swoje dźwięki współdziałające z zapachem maciejki, powietrza i piasku dzwoniącego czy pachnącego pobrzmiewaniem. A potem mrok. Nagły i pełen szmerów, zapachów już prawie innych niż w dzień rozpoczynających spektakl wychodzenia gwiazd. Zatracają się gdzieś zarysy horyzontu i w momencie, w sekundzie jakiejś świat staje się prawdziwie okrągły, gęsty, a my w samym jego środku. To pewnie dlatego tu właśnie narodziła się myśl, że człowiek jest panem tego świata darowanym mu przez Boga, który chowa się co wieczór za czerwoną, nigdy nie gasnącą tarczą słońca.
Ruszyliśmy wolno w stronę campu. Jego światełka migotały
z daleka, jak trochę zagęszczone gwiazdy. Byliśmy całą grupą dziennikarzy, zaproszeni przez geodetów pracujących przy odwiertach, tuż przy granicy z Czadem.
Po godzinie jazdy już w ciemnościach witaliśmy się z rodakami spragnionymi widoku nowych twarzy. Arabski gospodarz zaprowadził nas do pomieszczeń gościnnych. Wzięłam prysznic, po czym wyszłam przed dom, aby w samotności popatrzeć jeszcze na wiszące tuż nad głową gwiazdy. Z maleńkiego ogródka przed moim pokojem przeszłam ścieżką na tyły budynku. Od wschodu powoli wtaczał się księżyc. Tak samo ogromny, jak przed godziną zaledwie zachodzące słońce, i tak samo czerwony.
Gwiazdy były blisko, bliziutko i wtedy zobaczyłam jeszcze dwie, naprzeciw siebie, gwiazdy. Tyle że żółte. Podeszłam do nich. Patrzyły na mnie wielkie oczy. W świetle księżyca widziałam je wyraźnie: ogromne, brązowe jak ludzkie oczy z żółtymi źrenicami patrzyły na mnie z jakimś spokojem i rezygnacją.
Była to koza, przeznaczona na dzisiejszą kolację. Brązowa, piękna i spokojna. Wkomponowana w całość tego krajobrazu, tego życia, misterium tego, które dokonywało się tu każdego dnia. Tylko, tylko dlaczego ta piękna istota, z którą poczułam więź już w momencie pierwszego spojrzenia, bliskość jakąś łączącą istoty żywe, ma za chwilę zmienić się w krwawą masę, w ochłap ociekający krwią? „Boże, dlaczego?!” – prawie krzyczałam.
Malaparte – myślałam gorączkowo – jego „Kaputt”, ta kontrowersyjna scena z dziewczętami. To pewnie oczy tych żydowskich studentek, zatrudnianych w niemieckim przyfrontowym burdelu musiały chyba tak właśnie wyglądać! Lecz te dziewczęta były oszukiwane, do końca wierzyły w ratunek, za cenę jaką płaciły, nie wiedziały, że po tygodniu „pracy” będą i tak rozstrzelane. Ta istota – nie. Może akceptowała swój los? A jednak – Boże! Kim jesteś? Kim ja jestem, jeśli mam być na podobieństwo Twoje...? Dlaczego muszę zabijać? Boże Mój – jakże Cię nie pojmuję!

 

Zakamarek

Szaleństwo moich imienin dochodziło zenitu. Mój ogromny, zawsze nasłoneczniony gabinet ledwie mieścił gości. Sprawiało mi to radość i zaspokajało próżność, mimo że zdawałem sobie sprawę, iż tych ludzi w większości sprowadzał do mnie interes.
Czekałem na coś niezwykłego. Od lat czekałem właśnie w ten dzień, dzień moich imienin, na coś, co nie mogło się zdarzyć, a jednak czekałem. Może podświadomie? A jednak czekałem na to coś zupełnie niemożliwego, po co bałem się sięgnąć ręką. I kiedy między setką telefonów wyłowiłem ten głos, ten jeden, ściągnięty chyba moją telepatią, na który podświadomie już tylko czekałem, całe życie czekałem, nie mając żadnej nadziei, że go usłyszę, byłem przekonany, że śnię.
– Najlepsze życzenia. Tego, czego sobie – dziś tobie życzę.
– Dziękuję. Zobaczymy się? – zapytałem zjawy, zakamarka mojej, chyba niezbyt trzeźwej pamięci.
– Za tydzień – jeśli pozwolisz.
Poszalałem.
– Jeszcze się stary nigdy tak nie postawił – mówili pracownicy, przyjaciele i wrogowie. W sekretariacie ogłosiłem stan najwyższego pogotowia.
– Przyjeżdża ktoś strasznie ważny – szeptały sekretarki i cały personel pomocniczy.
– A więc za tydzień – myślałem. Za tydzień przyszła depesza z... Afryki: „Przepraszam. Chyba przeliczyłam się z marzeniami”.
Minęło znowu kilka lat. Długich lat i... Ale to już zupełnie inna opowieść.

 

Południe

Maria zawsze o godzinie dwunastej w południe czekała na telefon od Niego. Zawsze. Od momentu, gdy zeskanowała rozerwane przez nią ich wspólne zdjęcie. Rozerwane na pół przy burzliwym rozstaniu przed laty. Sprzed lat zdjęcie i miłość.
I gdy wówczas skanowała to zdjęcie, nie wiedziała jeszcze, że będą znów razem nie tylko na zdjęciu. I wtedy zabiły dzwony. Dzwony kościoła, który był obok. Biły te dzwony i biły, jak wyrocznia, bo było południe, więc dzwony biły, ale dla Marii był to znak. Uwierzyła. I wyrocznia zamieniła się w fakt.
Przy najbliższym spotkaniu opowiedziała Mu o tym zdarzeniu i dlatego zawsze dzwonił do niej w południe. Gdziekolwiek by nie był. Zawsze w południe dzwonił do Marii. I nawet kiedy przyjeżdżał do niej, to też w południe. Spotykali się już i spotykali, na ile tylko pozwalało zwariowane, zakręcone, zagmatwane ich życie. To, co odżyło między nimi, to żar. Fluid jakiś, pchający ich do siebie z siłą tak potężną, że łamali wszelkie przeszkody, by być razem.
A tu nagle już od dwóch dni o dwunastej telefon Marii nie dzwonił. Była zdziwiona i trochę nerwowo szykowała obiad. Mąż, jak zwykle przyszedł punktualnie, tyle tylko, że trochę niezwykle, jak na niego – z gazetą w ręce. Usiedli do stołu.
– Zobacz, kochanie, czy to nie twój znajomy?
Maria bez entuzjazmu wzięła gazetę. Była otwarta na nekrologach. Nie musiała czytać. Czarne litery najdroższego jej nazwiska uderzyły ją w twarz silniej, niżby dostała cios fizycznie.
Znów zabiją dzwony – pomyślała czy usłyszała raczej własną myśl. Podwójne dzwony – dodała później, łykając wolno, z rozmysłem fiolkę za fiolką tabletek nasennych.

 

Powrót