Fiołki. Na zawsze

Szła ulubioną ulicą Lipową, lekka, płynąca jakby, unoszona wiatrem czy z tym wiatrem płynąca w wiosenną świeżość lip, ich liści świeżość i niosąca swoje kilkaście lat jak radość z tych lip, wiatru i wiosennego słońca.
A zobaczyła Go dochodząc już poprzecznej, ulicy Skłodowskiej. Szedł w jej stronę od rogu Lipowej i Krakowskiego Przedmieścia, gdzie byli umówieni. Jak zwykle, w samo południe.
– To taka magiczna godzina, „bo cienie wtedy najkrótsze i złe duchy śpią” – tłumaczyła Mu – swojemu chłopcu.
Łączyło ich wszystko, to znaczy to, co mogło dla nastolatków być wszystkim: jedna wspólna jesień i zima i ten świeżo rozkwitający majem świat!
Patrzyła teraz na niego z daleka. Z ogromną czułością patrzyła... Jakże lubiła ten jego prochowiec, trencz właściwie, beżowy, ściśnięty mocno paskiem, a dołem rozkołysany wiatrem, jak żagiel.
– Płyń żaglu mój, płyń do mnie – szeptała patrząc na czarną czuprynę opadającą mu na czoło, na ręce w kieszeniach i na jego buty „o numer mniejsze od kajaka” – jak sam z siebie się podśmiewał – myślała z rozczuleniem.
Teraz i on ją zobaczył. Przyspieszył wyraźnie i spotkali się w połowie drogi. Oczy błyszczały mu, tak jakoś niezwykle. Przytulił ją bez słowa, Ona przylgnęła do niego całym ciałem. Uwielbiała wtulać się w ten jego trochę cierpki zapach, przypominający suche liście czy trawy...
Łąka – myślała – łąka czy las sosnowy?
– Chodźmy popatrzeć do parku – powiedziała biorąc Go pod rękę.
– Zaczekaj, coś dla ciebie mam.
Zaciekawiona, puściła jego ramię i znów stanęli naprzeciw siebie. Patrząc jej w oczy, lekko zmieszany i jakby zawstydzony, powoli, bardzo powoli wyjmował to coś z kieszeni.
– Zamknij oczy i daj rękę – poprosił.
Poczuła na dłoni delikatną wilgotność i jednocześnie cudowny zapach. Otworzyła oczy. Trzymała maleńki, trochę zmięty bukiecik fiołków. Pierwsze kwiaty, jakie dostała w życiu. Patrzyła na Niego i na kwiaty, na ledwie rozwinięte pączki lip, na park w perspektywie ulicy Lipowej i... nie mogła złapać tchu ze wzruszenia.
Przytuliła się mocno do jego ramienia. Chciała dziękować, ale położył jej palec na ustach i zaczął mówić. Tak po prostu, nie deklamować, a mówić:

Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.

Kocham, kocham – słyszała, gdy On deklamował, a właściwie mówił tylko Rozmowę liryczną Gałczyńskiego, aż doszedł do słów:

Zimą kocham Cię, jak wesoły ogień
Blisko przy swoim sercu. Koło niego...

Przestał deklamować, przyciągnął ją mocno do siebie, położył swoją lewą rękę na jej sercu i dodał:
– Na zawsze, kocham.
A Ona ze wzruszenia nie zdążyła odpowiedzieć: „ja też”, choć bardzo chciała...
Mijało właśnie południe. Złe duchy obudziły się i nim zdążyła wypowiedzieć te słowa: „JA TEŻ” złe duchy wyrwały jej tak upragnione słowa i uciekły.
Dogoniła je jednak i odebrała im swoje słowa: „ja też...” Trochę później, za... ileś tam lat i dokończyła tamtą Rozmowę, swoimi już słowami:

Kocham cię jak wiatr
i kiedy poczujesz go
na twarzy muśnięciem
i napiętym żaglem,
gdy go poczujesz
– to ja
całuję cię wtedy.
Ja – wiatr
miłość twoja.

 

Razem. Na zawsze

– Wiesz, skoro nie byliśmy razem za życia, może by tak... po śmierci być razem? – zapytał Romi.
– Masz zadziwiające poczucie humoru – parsknęła Maria.
– Ja nie żartuję – spoważniał, uśmiechając się jednak ciągle tym swoim dziecinnym, ni to urwisowskim, uśmiechem.
Jakże Maria lubiła ten jego uśmiech!
– Jedyna rzecz, która została mu niezmiennie przez te wszystkie „nie nasze” lata – myślała.
– Dobrze – zgodziła się. – Jak chcesz to zrobić?
– Zapiszemy sobie notarialnie swoje ciała.
– Świetnie – zgodziła się Maria i poszli do notariusza. Poszli do notariusza jak do Urzędu Stanu Cywilnego. Notariusz nie był zdziwiony. Ludzie obdarowywali się tak różnymi rzeczami...
– Teraz naprawdę należymy do siebie – cieszył się Romi, gdy wychodzili trzymając się za ręce. Dwoje starszych, jakże szczęśliwych, rozbawionych ludzi, powiedziałby ktoś, obserwując ich z boku.
– Gdzie urządzimy wesele? – spytała Maria, utrzymując konwencję sytuacji.
– Może u Kisiela? – zaproponował Romi.
– Dobrze.
Poszli Alejami w złoto-jesiennie ubrane drzewa.
– Bochenek nadziewany i butelka Sauvignon – zamówił Romi.
– Czerwone Sauvignon – dodała Maria, uśmiechając się do kelnerki.
Cieszyli się jak dzieci. Żartem, jesienią i sobą.
Nie zobaczyli się więcej. Romi zmarł nagle, a zaraz potem, też nagle, z własnego wyboru, zmarła ona.
Dwa dni po śmierci Marii, przyszedł do niej list. Otworzyła go rodzina. Żona Romiego pisała: „... dowiedziałam się o waszym wieloletnim związku teraz, po śmierci Romiego. Otworzyliśmy szafę w jego gabinecie i asystenci oddali mi to, co tam przechowywał: twoje zdjęcia, listy, jakieś pamiątki, może ci drogie. Chcę ci to wszystko oddać, ale proszę, oddaj mi prawo do ciała Romiego, notariusz zakwestionował je, bo jest zapisane tobie. Oddam ci to wszystko, co znaleźliśmy za prawo do ciała! Bądź rozsądna, przecież nie możemy dopuścić do skandalu...”.
Maria nie mogła już ani być rozsądna, ani nawet nie mogła odpowiedzieć na ten list, przecież nie żyła. Ale skandalu nie było, tylko mąż Marii dopilnował jednak, aby oba ciała spalono razem wzruszony wierszem, jaki znalazł w zaciśniętej jej dłoni:

... pójdziemy już razem
po błękitnych tiulach
obrazem zapisanym
w każdym z nas...

Wtedy przypomniał sobie, że kiedyś w Paryżu na cmentarzu Pe`re-Lachaise Maria odnalazła grób Berthy Badys – młodej samobójczyni i długo wczytywała się w umieszczony tam napis:
„...bo moje prochy są cieplejsze niż wasze życie. ”

 

Bębenek

Nawet nie wiem, czy był blaszany... Nie pamiętam tego, choć pewnie był, bo przecież plastiku jeszcze nie było. Ale mógł być i drewniany, obciągnięty skórą, boki miał czerwone, dość duży bębenek – mój skarb, nie tak duży jednak, by nie zmieścić się między prętami balkonu... A jaki wydawał dźwięk!
Kiedy wygrywałem na nim swoje melodie, byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, ośmioletnim zaledwie człowiekiem, ale jakże szczęśliwym!
Dostałem go od ojca. Na imieniny go dostałem i choć mama uznała, że to głupi pomysł: – nie dość już tego bębnienia i maszerowania masz pod oknami – skwitowała zakup taty, to ja byłem zachwycony.
Ale grać na bębenku wolno mi było tylko na balkonie i tam też go trzymałem, zawieszony wysoko na ścianie między doniczkami z kwiatami mamy.
Moje urodziny i imieniny wypadają równocześnie, tego samego dnia w czerwcu, kiedy dzień jest najdłuższy, więc kiedy otrzymałem ten wspaniały prezent, bębniłem sobie od samego świtu, aż do wieczora. Zwłaszcza że odkąd Niemcy zamknęli naszą szkołę, czasu miałem dużo. Zresztą, gdyby nawet nie zamknęli, to przecież zaczynały się wakacje.
Ludzie w naszej kamienicy wstawali bardzo wcześnie, do pracy, bo okupacyjny dzień kończył się też wcześnie ze względu na godzinę policyjną, więc nikomu nie przeszkadzałem tą swoją muzyką, a bawiłem się świetnie.
Grałem ze słuchu i jak mi się zdawało, czy wymyślałem sobie tę zabawę, że przygrywam ludziom w ich zajęciach.
Oczywiście moja muzyka najlepiej pasowała do maszerowania, ale nie tylko. Maszerowania było dużo pod naszymi oknami, bo w mojej zamkniętej szkole, do której zdążyłem pochodzić zaledwie rok, a mieszczącej się na tej samej co i dom ulicy, został umieszczony oddział lotnictwa Wehrmachtu. A w narożnej kamienicy, w tak zwanym Domu Urzędniczym, najładniejszej chyba kamienicy w mieście, dokładnie vis-a`-vis naszej, umieścili garnizon pomocniczy tego lotnictwa.
Tak więc maszerowali ci żołnierze, maszerowali, a ja bawiłem się, że oni muszą mnie słuchać, że muszą maszerować w takt mego grania.
Kiedy zmęczyłem się już uderzaniem pałeczkami, siedziałem sobie po prostu i patrzyłem. Obserwowałem ulicę z tego narożnego, półkolistego balkonu o różnych porach dnia i to właśnie dzięki tym obserwacjom nauczyłem się bezbłędnie rozpoznawać stopnie i jednostki poszczególnych służb Wehrmachtu. Byłem ekspertem wśród kolegów. Ale nie tylko w tym, byłem ekspertem, bo przez to granie i przesiadywanie na balkonie, polubiłem obserwować w ogóle klientów pani Kwietniowej, która prowadziła sklep spożywczy na parterze naszej kamienicy, tuż przy piekarni. Bo nasza kamienica była własnością państwa Z. – rodziny piekarzy i chyba pół miasta zbiegało się do nas po chleb, zwłaszcza rano, gdy po nocnym wypieku piekarze wyjmowali go z piecy.
Wierzyłem, że to nie tylko zapach tego chleba, ale i muzyka mego bębenka, zwoływała ludzi pod nasz balkon do piekarni.
Jakże ja się bawiłem, gdy wystukiwałem: – chodźcie, chodźcie, wyjmują, wyjmują, wyjmują chleb z pieca...!
Różni ludzie przechodzili pod naszym balkonem. Najpierw ci w pasiakach. Szurgot ich drewniaków słychać było już z daleka. Z bardzo daleka, bo niosło ten klekot chyba powietrze, poprzez mgły poranne, z których wyłaniały się ich pierwsze szeregi od wschodu, od Majdanka. Codziennie tak szli, dwa razy dziennie tam i z powrotem, ponad dziesięć kilometrów, pod eskortą essesmanów (po trupich czaszkach na czapkach ich rozpoznałem).
– Do cegielni idą, do pracy – powiedział ojciec, gdy pierwszy raz pokazali się całym pasiastym pochodem, jak defiladą przed naszym balkonem.
Z początku tylko patrzyłem na nich, jeśli chciało mi się wstać tak rano, a potem zacząłem im przygrywać. Wesoło i rytmicznie. Czasem któryś z nich odwrócił się i zasalutował mi z uśmiechem do pasiastej czapki bez daszka, nie to co ci z Wehrmachtu, zaganiani i sztywni, w tym swoim marszu, choć przecież i im grałem na swoim bębenku: – marsz, marsz, idźcie stąd, idźcie i słuchać mnie, słuchać – im grałem.
Ci w pasiakach nie zatrzymywali się przy piekarni. Tylko odwracali głowy i jakby wdychali zapach chleba. Tak było na początku, nim zaczęli uprawiać ten swój proceder.
Zaraz po nich, jak przeszli, albo i jednocześnie, zjawiali się pod piekarnią różni ludzie z miasta. Tacy zwykli i niezbyt mnie interesowali, chyba że jakaś awantura się szykowała pod sklepem. O, wtedy to nadstawiałem ucha!
Ale tak naprawdę to interesowały mnie dopiero te panie, które przychodziły około jedenastej. Rano były jeszcze bez pończoch ze szwem wzdłuż łydki i bez tych swoich wysokich obcasów. Czasem nawet w szlafroku wyskakiwały z domu po lewej stronie Placu Sokoła, patrząc z naszego balkonu, a po przeciwnej do kamienicy, gdzie był garnizon niemiecki. Włosy miały jeszcze nie podpięte, ale już pachniały perfumami tak, że ich zapach, tych perfum, przebijał prawie zapach chleba.
Gapiłem się na nie, odkąd Zbyszek, najstarszy chłopak z naszej paczki powiedział:
– Ty to masz dobrze, możesz sobie popatrzeć...
– Na co? – spytałem
– No, na te dziewczynki – powiedział ze śmiechem,
– A, tak – odpowiedziałem, chociaż tak naprawdę to dopiero od tego momentu zwróciłem na nie uwagę.
Czasem, zwłaszcza wieczorem patrzyliśmy na nie razem z ojcem, gdy wracał z pracy i niby na papierosa wychodził do mnie na balkon. Wieczorem te panie wyglądały zupełnie inaczej. Włosy wysoko upięte, kwieciste sukienki i buty na wysokich obcasach. Spacerowały przed bramą swego domu, a ich sukienki, poruszane rytmicznie biodrami, odsłaniały nogi w tych pończochach ze szwem...
Mama zaraz odwoływała tatę, a ja udawałem, że jestem bardzo zajęty grą na bębenku. Miałem nawet wytłumaczenie, że siedzę na balkonie:
– Przecież wyjść na dwór już nie mogę, mamo – mówiłem – godzina policyjna...
– Siedź, siedź – odpowiadała, ale tatę odwoływała do wymyślanych zajęć domowych.
A było na co popatrzeć wieczorem. Ci mundurowi Niemcy teraz nie maszerowali już, nie. Nie wskakiwali do swoich samochodów ani nie ganiali, jak w ciągu dnia.
Ja też teraz przygrywałem tylko cichutko, pałeczki same tak jakoś miękko mi chodziły po skórze bębenka, ledwie ją muskając.
Niemcy spokojnie, łagodnie jakoś rozmawiali z tymi paniami, wchodzili do tego domu i wychodzili. Ruch był duży, ale taki zupełnie inny niż rano, choć zapach chleba był ten sam. Płynął w powietrzu i tak, jak moja bębenkowa muzyka, zdawał się być potrzebny, albo było odwrotnie i tylko mnie się wydawało inaczej.
Zapach chleba był silny. Zwłaszcza rano, świtaniem, był najsilniejszy właśnie wtedy gdy nadciągał, poprzez szuranie i klekot drewniaków ten pochód Pasiaków. Jakby specjalnie dla nich ten zapach się natężał, nęcił...
A oni szli, popędzani przez esesmanów, a ja im grałem na swoim bębenku, aż pewnego razu to się zaczęło... Ktoś z nich coś rzucił w stronę piekarni, a od piekarni poleciał bochen chleba w kolumnę Pasiaków. Ruch obustronny był tak szybki, że zaspani esesmani z pewnością go nie widzieli. Ale ja widziałem.
Potem każdodniowy przemarsz „tych z Majdanka” przed piekarnią stawał się niemalże popisem cyrkowym, żonglerką jakąś, na którą nie tylko ja czekałem. Ludzie z miasta przychodzili patrzeć na ten rzut, na tę grę hazardową, gdy złote pierścionki, obrączki, dziwne jakieś przedmioty leciały w stronę piekarni.
– Jak oni to przechowali – dziwił się ojciec
– Jak ryzykują... – martwiła się mama. – Przecież za podanie im chleba na Nowej Drodze, Niemcy w zeszłym tygodniu zabili już kogoś.
A ja czekałem teraz co rano na tę grę, na zabawę, jak mi się zdawało, bo piekarze odrzucali im bochny chleba, które znikały błyskawicznie w kolumnach Pasiaków, jak ich nazywałem w myślach.
Wszystko to, cała intrygująca gra odbywała się w wyczuwalnym prawie fizycznie napięciu, przy akompaniamencie klekotu drewniaków o bruk i moim bębenkowym, rytmicznym wystukiwaniu marszowej melodii.
Aż rozległ się strzał. Bez uprzedzenia – strzał, a potem dopiero krzyk: Schnella, schnella!
Kolumny prawie biegiem minęły piekarnię. Na szosie został jeden leżący człowiek w pasiakach. Po prostu został, z toczącym się po bruku okrągłym bochenkiem chleba.
Puściłem bębenek, gdy rozległ się strzał i odskoczyłem pod ścianę balkonu, a strzał widocznie zagłuszył dźwięk uderzającego o trotuar instrumentu, gdyż nie słyszałem go. Zbiegłem po schodach najszybciej, jak mogłem.
– Mój bębenek – myślałem przerażony. – Mój bębenek...
Wypadłem na ulicę. Zupełnie pustą ulicę, bo ludzie pochowali się po domach. Na trotuarze leżał kompletnie rozbity mój bębenek, a na jezdni w kałuży krwi jeden z Pasiaków.
I nawet nie wiem, czy to nie ten, który tak niedawno salutował mi wesoło do swojej pasiastej czapki bez daszka...

 

Buty

Stały na śmietniku, a mnie pękało serce. Patrzyłam na nie, jak na niego, gdy odchodził w 1918 roku... Taki był wtedy, jak i ten rok, bo też osiemnastoletni przecież był. W tych trzewikach i równiusieńko zamotanych onucach. Na ochotnika szedł, a za nim jeszcze 100 kolegów. Prawie wszyscy młodzi, z Białobrzegów i okolic.
Miasto było zniszczone kompletnie. No i jeszcze głód. Nie było co jeść ani z czego kolejny raz odbudować domy. Nic nie było w Białobrzegach, tylko dzieci się rodziły i zaraz umierały z głodu matek i z influency. Front przechodził aż trzy razy przez te ulice, domy, wsie.
Tylko Pilica płynęła jak zawsze i konwalie były w Zakolu i storczyki. Ich nie zdążyli zniszczyć zaborcy, więc całe naręcza mi przynosił, wrzucał przez okno... A teraz odchodził, wyjeżdżał na front. Patrzyłam z dumą na jego mundur i błyszczące trzewiki – trochę krzywe i za duże, ale jakie lśniące!
Nie wiedziałam, nie pomyślałam nawet, że mogą być umazane błotem, krwią, czy że mogą leżeć po prostu rozerwane, rozrzucone gdzieś przy okopach, czy na jakimś polu, jak żałosne rekwizyty dumy mojego chłopca. Nie!
Wtedy myślałam tylko o jednym, że za chwilę, za moment mnie dotknie, obejmie, pocałuje pierwszy raz... Nozdrzami wychwytywałam jego zapach. Czternastoletnimi piersiami dygotałam z pragnienia, by go dotknąć. Wreszcie dotknąć! W myślach, rozżarzonymi oczami dotykałam już jego ust, delikatności policzków, blond włosów. Chłonęłam zapach świeżości bijący od niego, i ciepła. Jedynego, upragnionego ciepła jego rąk, na które przyszło mi czekać potem całe dziewięć lat.
Nigdy nie potrafiłam patrzeć na niego inaczej, jak tylko tak jak wtedy, przy tym pożegnaniu. Przez całe nasze przeszło pięćdziesiąt lat wspólnego życia. Był mój. Jedyny.
A teraz tylko te trzewiki po nim zostały. Nie żołnierskie, ale zwykłe, choć pastował je i czyścił jak największy skarb. Bo był to chyba skarb w dobie kartkowego obuwia przydzielanego raz na rok. Poza tym dostał je od brata. Ukochanego, najmłodszego brata, którym opiekował się do końca. Do tragicznej i okrutnej śmierci tego, całkiem młodego jeszcze mężczyzny.
I nawet nie wiem, czy bardziej szanował je za to, że nowe, czy za to, że prawie wojskowe, wojenne z tamtych lat, czy że od ukochanego brata... Ale lubił je. Kochał prawie. A teraz stały na śmietniku wystawione przez zabawowych młodych ludzi, porządkujących nasze mieszkanie po jego śmierci.
No, bo co było z nimi robić? – próbowałam się pocieszać. Patrzyłam na te wystawione buty jak na kawałek siebie, czy jego... Jego też tak przecież wystawili – w prosektorium. Narastał we mnie ból. Nie, nie myśleć, nie wyobrażać sobie tego upału, tego prosektorium. Przecież nic nie widziałam. Już po wszystkim. Córka przyjechala, zrobiła porządek. A on już odpoczywa w Alei Lipowej spokojny pewnie, szczęśliwy, czeka na mnie, na nas...
Ale nie mogłam oderwać wzroku od tych butów stojących wciąż na śmietniku. Żeby tylko dzieciaki nie wzięły ich do zabawy, nie kopały, nie zbrukały – drżało moje serce wewnętrznym trzepotem.
Z pokoju obok dochodził chichot. A potem słowa: – No, weź, weź – zachęcali młodzi, kogoś przechodzącego koło śmietnika, a nieświadomego roli, jaką miał odegrać. Nie wziął. Boi się czy co – rozumował głos zza ściany.
Młodzi nic nie rozumieją, pocieszałam się, choć wiem, że i ich dojdzie czas niepotrzebnych nikomu butów. Marne pocieszenie, gdy wszystko we mnie rwało się do tych trzewików, do Jego nóg, stóp – jakże całowanych przeze mnie!
„Rozkwitają pąki białych róż” – słyszałam jego głos, jakby znów śpiewał maszerując tam i z powrotem jak każdej niedzieli, czekając na obiad. Maszerował tak po wielkim naszym salonie pełnym kwiatów, które sam sadził, i słońca. Dlaczego zawsze było słońce, gdy mi śpiewał?
„Wróć Jasieńku z tej wojenki, wróć! Wróć, ucałuj, jak za dawnych lat bywało – dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat. Jasieńkowi nic nie trzeba już, bo mu na mogile kwitną pąki białych róż.”
Jakoś tak śpiewał, a teraz noszą mu dzieci kwiaty, ale o pasek do spodni to mnie poprosił. Zaraz po pogrzebie. W nocy mi się przyśnił, czy przyszedł jeszcze do mnie, i z żalem wyznał, prawie z wyrzutem, że zapomniałam założyć mu paska do spodni. Dobrze, dobrze, zaniosę ci ten pasek, już niedługo – przepraszałam, wiedząc, że bez Niego moje życie nie ma sensu.

Kiedy odejdziesz
kwiaty zostaną ze mną
i psy moje
i koty...
Ptaki
i wszystko co ukochałam,
co noszę w sobie tajemnie,
lecz
kiedy odejdziesz – ja
i tak pójdę za tobą.

Przypomniał mi się wiersz córki. Zamyśliłam się, zapłakałam. Rozbudził mnie z tej zadumy, z letargu jakiegoś głos zza ściany:
– Wzięli, nareszcie wzięli, jacyś starsi ludzie!
Odetchnęłam z ulgą. Zlitował się ten człowiek, wziął... Przygarnął je, te prawie nowe wychuchane trzewiki, jak porzuconego kociaka, psiaka czy dziecko...

 

Łódź ’68. Ulotki

Poleciały w dół, rozsypując się jak liście egzotycznych drzew czy jak białe ptaki. Ptaki nadziei, buntu, czy zwykłej zabawy? Psikusa zrobionego wrednym dorosłym?
Bo przecież byliśmy właściwie dziećmi... No, może trochę wyrośniętymi dziećmi – już nastolatkami, ale jednak dziećmi. Uczniami III, eksperymentalnego z wykładowym językiem rosyjskim, prestiżowego Liceum w Mieście Łodzi – byliśmy wszyscy.
Prestiżowe ono było głównie dlatego, że uczyły się w nim pociechy wszystkich miejskich notabli: sekretarzy, komendantów, przewodniczących, prezesów...
I ja w nim, jak wielu do mnie podobnych, jakby przypadkowo trafiających do „trójki”, by stanowić tło zaledwie dla tamtych, wybranych.
Więc może dlatego śmiałem się, pękałem dosłownie z „radochy”, gdy te nasze „wywrotowe” i „antypaństwowe”, jak je milicja nazwała – ulotki leciały w dół, fruwały jak cudowne ptaki przekory wprost na głowy ganiających w dole „bananowców”. Syneczków i córeczek wybranych...
Ależ to był skandal! „W taa– kim liceum, takie rzeczy! Tam przecież chodzą nasze dzieci!
Wypalić tę zarazem gorącym żelazem! – pienili się sekretarze, komendanci. Ale te ich dzieci, okrzyknięte przez lojalnych współtowarzyszy „bananowcami” – przywitały nas entuzjastyczną owacją, gdy wracaliśmy po dwutygodniowym, karnym zawieszeniu w prawach ucznia. A kwiatami przyjęli nasz powrót do ławek ci dwaj nauczyciele, którzy odważyli się powiedzieć – „nie” – całej reszcie Rady Pedagogicznej, gdy zapadała decyzja o naszym relegowaniu. Nastąpiło to zaraz potem, gdy wróciliśmy z „zawieszenia”.
A za co ta kara? Jaka była motywacja tak surowej decyzji? Oficjalnie kara spotykała nas za zdemolowanie pracowni chemicznej, ale nikt w to nie wierzył i nikt żadnej „demolki” nie widział, choć całe wyposażenie zostało tam, w ciągu weekendu wymienione.
Ale to było potem, a 12 marca 68 roku, ja – syn zwykłego łódzkiego lekarza, a nie żadnego notabla, zaśmiewałem się jeszcze do łez z puszczanych z góry ulotek. A przecież wiedzieliśmy dobrze, o co chodzi, o co w Warszawie już toczą się boje na ulicach...
Relacji z tych wydarzeń słuchaliśmy na bieżąco z Radia Wolna Europa. A u nas, pod Biblioteką Uniwersytecką, 12 marca trwało właśnie „pałowanie” studentów, a na Politechnice Łódzkiej ogłoszono strajk okupacyjny. To właśnie tam działał brat Grześka, tego, który razem z Andrzejem wymyślili te ulotki i wciągnęli nas, całą resztę do tej świetnej zabawy, jak nam się z początku wydawało.
– „Studenci Warszawy! Jesteśmy z Wami!” – wypisywaliśmy, przesiadując w szkolnej piwnicy.
Ręcznie, na karteluszkach, wypisywaliśmy słowa, od których robiło się nam jednak tak jakoś gorąco w środku. I to było strasznie wywrotowe przestępstwo?!! Śmiać mi się chciało. I śmiałem się ciągle, aż do momentu, gdy kazano mi oświadczyć, że jeden z nas, właśnie Grześ, jest Żydem i prowodyrem w tej akcji ulotek. Wszystkim nam – sześciu, bo tylu pisało i rozrzucało te ulotki, obiecywali milicjanci, że jeśli potwierdzimy jego żydowskie pochodzenie, to pozostaniemy w szkole. Zaczynaliśmy rozumieć słowo demokracja i sens walki o nią, o prawo do wolności, najświętsze prawo wyboru. Wiedzieliśmy, że dla Grzesia, dla jego rodziny, takie potwierdzenie nieprawdy zresztą, byłoby końcem życia w Polsce. Przymusowe opuszczenie kraju, paszport w jedną stronę, ostracyzm – jakiś cholerny, myślałem i nie mieściło mi się to w głowie. Kto dał tym rządzącym nami niedoukom prawo decydowania o losach setek ludzi?
Żyd – myślałem, kurczę, co za różnica Żyd, Niemiec czy Polak...
Łaziliśmy często z ojcem po mieście. Pokazywał mi pożydowskie i poniemieckie pałace w centrum Łodzi, a i naszych polskich, znacjonalizowanych przez komunę też tu nie brakuje. Toż to musiała być siła napędowa tego miasta – „główkowałem”, patrząc, jak niszczeją. Jakżeż odbijały te pałace od blokowisk, od szarzyzny i „urawniłowki” życia w PRL-u!
– Uczę się – myślałem – i to nieźle, gdybym miał prawo wyboru, to i pałacu bym się dorobił. No, może nie pałacu, ale choć willi, a tak – co mi z tej nauki? „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy” – koniec. Kropka.
Blokowisko, jako jedyny przedmiot marzeń, cel życia, szczyt osiągnięć – mieszkanie w bloku – myślałem. Tfu! I co do tego mają Żydzi, Niemcy czy Rosjanie? Ci ostatni coś tam mają, przypominałem sobie rozmowy z ojcem, ale przecież ludzie to ludzie, a reżimy to reżimy...
Nasz nauczyciel od rosyjskiego, choć Rosjanin, nie dał zgody na nasze relegowanie, a pan dyrektor i reszta Rady, z wyjątkiem pana od WF-u, choć Polacy, a wywalili nas z „budy” za te ulotki! Czułem jak narasta we mnie wstręt do tego, o czym pisały gazety, szczekało radio, zapluwali się w telewizji.
– „Syjoniści do Izraela!” – słyszałem hasła, a we mnie narastał bunt.
Dzieliłem się nim z kolegami od ulotek, z całą klasą, szkołą. Zaczęliśmy się spotykać, rozmawiać. Ale rzeczywistość była taka, że co rusz, któryś z kolegów żydowskiego pochodzenia opuszczał Polskę wraz z rodziną. Żal, rozgoryczenie, wstyd nawet i świadomość wyrządzania krzywdy odczuwaliśmy coraz bardziej.
I właśnie wtedy zdarzył się ten telefon. Jakiś dziwny, wzywający w trybie nagłym oboje moich rodziców do znajomych. Ledwie zdążyłem zauważyć, że wyszli spiesznie, bez pożegnania, a już poderwał mnie na nogi ostry dzwonek do drzwi. Myślałem, że zapomnieli czegoś i wracają, więc otworzyłem bez zastanowienia i... zamarłem. Trzech milicjantów uśmiechających się jakoś obleśnie, plugawo wręcz, w poczuciu własnej siły widać, absolutnej przewagi nade mną patrzyło z obrzydliwą, obcą mi, mojemu środowisku, otoczeniu – bezczelnością...
– Juliusz B.? – zapytał stojący od lewej.
– Tak – odpowiedziałem ścięty nie tylko przerażeniem, ale i jakimś nieznanym mi wcześniej obrzydzeniem, czymś przyprawiającym o mdłości, o negację, o protest. Jednym wielkim wewnętrznym krzykiem – niieee!
– Ubieraj się w to, co miałeś wczoraj na sobie i chodź z nami – kontynuował ten pierwszy, a pozostali dwaj uśmiechając się nadal, tym przyprawiającym o mdłości, przyklejonym uśmiechem zaczęli pałkami uderzać się po nogach.
– Mam szesnaście lat... Rodzice są nieobecni. Nie wolno mi wyjść z domu nawet z wami. Usiłowałem skorzystać z przysługującego mi prawa.
– Cha, cha, cha – zaśmiał się teraz głośno i szeroko ten pierwszy, a drugi podskoczył w moją stronę, przekraczając próg mieszkania.
– Ty inteligencki wypierdku! Będziesz nas uczył prawa! Ale nie uderzył. Trzeci wszedł spokojnie za pierwszym i rozglądając się po domu, rzucił przez zęby:
– Prawo to my – zapamiętaj. Ubieraj się i wychodzimy.
Wszystko we mnie krzyczało – nie! Ale zrobiłem posłusznie, co mi kazali.
Szczęk zatrzaskiwanych kajdanek na moich dłoniach już w samochodzie rozłożył mnie do reszty. Zaraz się zacznie „pałowanie”. Mamo! – gdzie jesteś?! Przerażenie paraliżowało mi umysł.
– Właź – powiedział ten trzeci i wepchnęli mnie do celi. Byłem sam. Nora dwa na dwa metry, stołek pośrodku, żadnego łóżka, pryczy, nic. Tylko dziura w rogu. Śmierdząca dziura na odchody. Ogarnął mnie lęk. Dławiący, ściskający za gardło, paraliżujący...
Po kilku minutach, wraz z jakąś wewnętrzną rezygnacją przyszło oprzytomnienie. A gówno mi zrobią – postanowiłem. Tylko bólu się bałem...
Ale nie było ni bólu, ni przesłuchania nawet. Nic. I właśnie to „nic” zaczęło mi ciążyć. Powracał lęk. Wyzierał z odrapanych ścian, przerażał ziejącą smrodliwą dziurą. Od betonu wiało chłodem, przejmującym chłodem mokrych betonów. Zacząłem chodzić, potem biegać wokół stojącego na środku stołka. Lęk zamieniał się znów w przerażenie, oszałamiające przerażenie. Poczułem zimny pot na plecach, który stróżkami spływał do majtek.
Nagle olśniła mnie myśl: rozpędzić się i wyrżnąć głową w mur, rozwalić tę głowę z siedzącym w niej lękiem! Zrobię to, zrobię, muszę – postanowiłem i zmęczony tym postanowieniem chyba, zlany zimnym potem, usiadłem.
Usiadłem patrząc w jeden punkt, w rozpadlinę, drobne odbicie tynku na murze. Coś się tam ruszyło. Wstałem z trudem i podszedłem do ściany. To mały pajączek poruszał długimi nogami w załamaniu ściany. Nie byłem sam. Rozpiąłem rozporek i „zasiusiałem” tę śmierdzącą dziurę. Załatałem ją, zatkałem w jakiś symboliczny sposób, zostawiając na niej swój ślad. Spojrzałem kolejny raz na zegarek – mijała piąta godzina od zatrzymania. Nie chciało mi się jeść ni pić. Obserwowałem pająka, który spacerował teraz po ścianie i zacząłem analizować wszystkie wydarzenia ostatnich dni.
– „Studenci Warszawy! Jesteśmy z Wami! ” – przypominałem sobie treść naszych ulotek. Tak, z tego byłem dumny. Ale i z tego spotkania na poczcie. Tajnego naszego spotkania, wszystkich sześciu na Poczcie Głównej przy ul. Kilińskiego róg Tuwima i z decyzji podjętej tam przez nas też byłem dumny... Bo decyzja tam podjęta, była w tym samym duchu, w duchu treści naszych ulotek. „Jesteśmy z Wami! Studenci Warszawy!...
A my – wtedy gdy zaczęli nas naciskać, by wydać tego, który namówił do ulotek – postanowiliśmy, że się nie damy, że odpowiedzialność bierzemy na siebie po równo! Nie zwalimy winy na jednego, choć Grzesiek sam się na to zgodził. Nie! Będziemy z tobą, Grześ!
Postanowiliśmy i tak – solidarnie zgłosiliśmy się do dyrektora. Wspominałem teraz z dumą. A gówno mi zrobią! Zacząłem sobie powtarzać i powtarzać utwierdzając się tym powtarzaniem w słuszności wszystkich decyzji, a jednocześnie... Pokonywałem swój lęk. Zwykły, dziecinny przecież lęk. Chodziłem znów w kółko, siadałem, myślałem o przyjemnych rzeczach np. wyobrażałem sobie brzeg morza, łagodne fale. Znów wstawałem i chodziłem. Miarowo, równo, już bez lęku.

Po 12. godzinach mnie zwolnili, tak samo bez jednego słowa wyjaśnienia, jak i zamknęli. Zrozumiałem, że było to tylko zastraszenie. Zrozumiałem też więcej – że straszą ci, którzy sami się boją!
Wracałem do kolegów, do spotkań, jakiś dojrzalszy i chyba wszyscy zaczęliśmy wtedy dojrzewać w przyspieszonym tempie. Nasze spotkania nabierały coraz poważniejszego zasięgu, mimo że rozlokowali nas po różnych szkołach, a może właśnie dlatego...
Wiedzieliśmy już, o co walczyć: o demokrację, wolność słowa, obronę praw pracowniczych – formułowaliśmy za starszymi kolegami program.
Mijały lata, a my z różnym stopniem utrudnienia przez władze PRL-u, kończyliśmy jednak szkoły, uczelnie. I tak z zabawy, ze śmiechu przy ulotkach powstawała z nas konkretna siła, grupa, a przełożona na kraj, partia wreszcie doprowadzająca do Okrągłego Stołu.

 

Czy są komary w Valdemosie – Asieńko?

Kiedy dawałam Ci zaszczepkę mojej komarzycy, myślałam, że bierzesz ją tylko dlatego, że ładna, że Ci się podoba i chcesz zasadzić sobie tę roślinkę u siebie w Fornalutx.
Ale to przecież tak blisko Valdemosy! Więc może chciałaś ją jednak przeciw komarom? Bo one chyba tam są, o ile pamiętam.
W każdym razie, w rejonie klasztoru w Valdemosie, było bardzo wilgotno i wiesz – chyba nie smakowałaby mi miłość w tym miejscu. A przecież George Sand zamieszkała tam z Chopinem. I jeszcze dzieci! No, nie. To zupełnie poroniony pomysł i dlatego zakończyło się to wszystko takim fiaskiem.
Ten zimny klasztor, brrr! Ja byłam tam w październiku. To dobra pora dla mnie na Majorkę, ale biedny Chopin był tam chyba zimą. Nie sądzisz, że do miłości potrzebne jest ciepło? Ciepło i spokój – prawda?
Wtedy gdy byłam w Valdemosie, był spokój i nic nie zapowiadało tej burzy, jaką przeżyłam później.
Wyjeżdżałam trochę „na wariackich papierach”, na tę Majorkę, bo przyjaciele z Malty, u których miałam spędzić ten urlop, zostali nagle wezwani do USA. Przepraszali, ale... Więc ja po prostu wykupiłam okazyjne last minute i pojechałam na Majorkę, choć Ciebie tam jeszcze nie było. Hotel San Michele – bezpretensjonalny, ale miał wszystko, co potrzeba do wypoczynku: taras z widokiem na morze, ciepły basen, palmy, kwiaty i dobrą kuchnię. Do morza tuż-tuż z wysokiego klifu do zatoczki osłoniętej wyspą od chłodnych, zachodnich wiatrów i portu jachtowego tętniącego życiem. Ciekawi ludzie, tańce i dużo dobrej muzyki.
Już nawet przestałam żałować mojej kochanej Malty, gdy nagle – leżakując wieczorem koło basenu, usłyszałam język rosyjski. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż już w autokarze wiozącym nas z lotniska zauważyłam kilka par młodych Rosjan.
Zwróciłam wtedy uwagę raczej na dziewczyny, biednie ubrane, jakieś takie inne od tych przesadnie obwieszonych złotem Rosjanek, jakie widywałam dotąd w eleganckich miejscach świata. Jedna z nich była niezwykle piękna, miała zaledwie szesnaście, może osiemnaście lat i... śliczną ażurową bluzkę. Może dlatego ją zapamiętałam?
Mężczyźni musieli być kompletnie nieciekawi, gdyż nie zapamiętałam żadnego. Zapomniałam o nich zupełnie. Aż... Było to chyba na trzeci dzień pobytu. Naganiałam się już do syta po okolicy i odpoczywałam właśnie na basenie, kiedy ci Rosjanie dali o sobie znać.
Nagle ich usłyszałam...
Spojrzałam w górę, gdyż głosy dochodziły z ostatniego piętra. Prowadzili hałaśliwą rozmowę między balkonami. Zajmowali całe piętro – pomyślałam, a jakoś źle mi się kojarzą ludzie z ostatnich hotelowych pięter.
Ale cóż, przecież nie miałam wpływu na rozmieszczenie gości. Teraz, chcąc nie chcąc, przyglądałam się rosyjskim mężczyznom z hotelu. Dwaj byli nijacy, ale za to ten trzeci... Słowiański przystojniak – oceniłam, ale z jakąś chamską butą. Spotykałam takich w Wietnamie, Libii, nawet w Assuanie takich Rosjan widywałam. Wspaniale wysportowany, umięśniony, krótko ostrzyżony o wąskich ustach i prawie białych, wyblakłych oczach. Zaciskane szczęki z ruszającą się nerwowo, pod ciągłym chyba napięciem żuchwą. Ale tę ruszającą się nerwowo żuchwę zauważyłam dopiero wieczorem w barze. Kobiet z nimi w barze nie było. I nastroju specjalnego tego dnia nie było w barze, bo zauważyliśmy, że między flagami tam rozwieszonymi nie ma polskiej i ktoś z naszych zrobił awanturę, więc wcześniej wróciłam do pokoju.
Rano, przy śniadaniu następnego dnia, Rosjanie stawili się całą szóstką. Nie przyglądałam się im specjalnie, choć spostrzegłam, że nadal są w tych ubraniach, w których przyjechali, w których widziałam ich już w autokarze. Nawet podkoszulki mieli te same. – Co za flejtuchy – pomyślałam jeszcze i popędziłam nad morze.
Tego dnia mijał właśnie półmetek mojego pobytu i postanowiłam opłynąć wyspę, zamykającą zatoczkę przy hotelowej plaży. Woda była wspaniała. Nie muszę Ci opisywać rozkoszy kąpieli, bo przecież masz ją teraz na co dzień, odkąd odziedziczyliście ten dom w Fornalutx na Majorce właśnie.
Wyskoczyłam z wody tylko na moment, aby zjeść kilka krewetek, za którymi, jak wiesz, przepadam. Nawet nie musiałam się przebierać, by wejść do nadmorskiego barku, który zdążyłam już polubić. Barek Muszelka – Concha Bar, pod palmami, przy nadmorskiej promenadzie z widokiem na port jachtowy. Co za łajby – Aś! Jeśli kiedykolwiek żałuję, że nie jestem bogata, to właśnie w takich miejscach. Żaglowe cuda, motorowe i mieszane, kołysane łagodną falą, chlupotaniem lekkim – przyciągały mnie jak magnes. Szeptem jakimś tajemnym o dalekich krajach, wspomnieniem miłości najsłodszej mamiły mnie... Nadzieją, wreszcie, nadzieją na wielką, największą wyprawę życia – mamiły mnie szeptem jak obietnicą powodując, że wracałam do nich, choćby popatrzeć tylko na ich takielunek, obłe burty, kokpity pełne nikli i maszty, maszty... las masztów.
Bo tak jak inni szukają miast, włóczenia się po ulicach czy sklepach, ja uwielbiam włóczęgę po takich portach, po stromych skałach wybrzeży lub chociażby po plażach.
Swoje towarzystwo, dość miłych kilku par, utrzymywałam na grzeczny dystans, kurtuazyjnie wypijając z nimi wieczornego drinka lub wypływając w morze. Nie mieli mi tego za złe, chyba nawet rozumieli moją potrzebę milczenia i samotności. Spotykaliśmy się zresztą na kolacjach, przy wspaniale zastawionych stołach, bardziej kolorowo niż konkretnie z polskiego punktu widzenia... Cóż, tzw. szwedzki stół w wydaniu hiszpańskim był raczej oszczędny. Ale potem ten sakramentalny drink, trochę tańców i znikam na ogół z kawałkiem „papiórka”. Najchętniej na basenie, gdzie leżąc zamykam dzień kilkoma zdaniami. Wsłuchuję się jeszcze w nocne odgłosy zwierząt, dochodzące z pobliskich gór pokrytych lasem i tak właśnie odpoczywam.
– Myślałam, Asieńko – pełna szczęścia, aż do ostatniego dnia.
Wychodząc rano z hotelu zauważyłam policję.
– Co oni tu robią? – pomyślałam, ale ponieważ, jak wiesz, nie znoszę sensacji ani wścibskiego wtrącania się w cudze sprawy, przyspieszyłam kroku i wyszłam.
Wynajęłam tego dnia, ostatniego dnia pobytu – samochód i pojechałam właśnie do Valdemosy. Oszczędzę Ci opisu, bo przecież świetnie znasz to urokliwe miasteczko, a o wrażeniach intymnych, związanych z tym miejscem pisałam Ci już na początku tego listu.
Wróciłam do hotelu dość późno. Weszłam do hollu i wpadłam od razu na moje towarzystwo, najwyraźniej czekające na mnie.
– Sprzedali je, sprzedali! – krzyczała Marta, podbiegając do mnie. – Do burdeli je sprzedali ci dranie!
To właśnie ona pierwsza już wcześniej zauważyła tę jakąś „inność” Rosjan z naszej grupy. Dla mnie Rosjanie to Rosjanie, tak jak Niemcy to Niemcy czy inna nacja, ale Marta, dość wścibska, ciągle miała im coś za złe, tym „naszym” Rosjanom. A to, że źle ubrani, bo chodzą w jednym i tym samym przez cały czas pobytu, na co i ja – gwoli sprawiedliwości zwróciłam uwagę, ale zauważyła też, że nie wchodzą pod prysznic przed basenem, to znów że zbyt hałaśliwi albo że nie wychodzą ze swoimi kobietami, tylko trzymają je po pokojach – ciągle gderała Marta.
– Co to za zwyczaje – dziwiła się głośno wskazując na siedzące samotnie na balkonach, każda na swoim, rosyjskie dziewczyny.
A teraz zapłakana, potrząsała moją ręką krzycząc:
– Sprzedali je, sprzedali!
– Kto? Kogo? – chciałam zapytać, ale błyskawicznie ułożyłam sobie w myślach logiczny łańcuszek z odnotowanych mimo woli faktów i pytanie uwięzło mi w gardle.
W hollu panowała atmosfera napięcia. Oprócz Marty jeszcze kilka pań trzymało chusteczki przy oczach.
– Skąd wiesz, że je sprzedali? – spytałam w końcu, by coś powiedzieć.
– Wczoraj ten „mięśniak” zgłosił w recepcji, że nie wróciły ich dziewczyny na noc.
– Jak nie wróciły, kiedy widziałam je na balkonach? – zaoponowałam.
– No, właśnie – podchwyciła Marta
– Proszę państwa – weszła jej w słowa nasza pilotka. – To zakrawa na proceder, bo policja nawet nie chciała szukać tych rosyjskich kobiet.
– Jak to? – znów spytałam.
– A tak, że jeśli nie ma paszportów, a hotel przecież nie zatrzymuje tych dokumentów, to nie ma i ludzi, więc kogo mają szukać? – tłumaczyła pilotka stanowisko władz hiszpańskich.
– A może one same znalazły sobie opiekunów? – zaśmiał się dość lubieżnie przyjaciel męża Marty.
– Przestań, to niesmaczne – zaprotestował jej mąż. – Nie widziałeś tych jachtów pod turecką banderą? Stały tu, stały, a dziś i śladu po nich nie ma.
– Nie tylko po tureckich – podszedł do nas młody człowiek, pracownik recepcji hotelu. – Jakby się dobrze przyjrzeć, to i niemieckich, tych z hamburską rejestracją, też nie ma. To straszne! Tu na naszych oczach odbywa się normalny handel żywym towarem i ja mam już dość biernego patrzenia, bo to tak, jakbym przyzwalał na to. Wracam do Anglii!
– Pan nie jest Hiszpanem? – spytałam.
– Nie, przyjechałem na sezon, aby potrenować język, ale jutro wyjeżdżam. Napijesz się ze mną na pożegnanie? Wy przecież też jutro wyjeżdżacie...
– Tak, tak – odpowiedziałam i pozwoliłam, aby ujął mnie pod ramię.
Weszliśmy do baru. Patrzyłam, jak barman wprawnie napełniał kieliszki.
– Z oliwką – spytał?
– Nie, z cytryną – poprosiłam i przypomniałam sobie w tym momencie oczy tej Rosjanki.
– Takie duże i czarne miała oczy ta mała – powiedział Anglik, odczytując chyba moje myśli. – Jestem Jimmi – przypomniał sobie z opóźnieniem – a ty jesteś El – słyszałem, jak zwracali się do ciebie znajomi.
– Tak, tak – potwierdziłam, myśląc o ażurowej bluzce pięknej Rosjanki. Miała najwyżej szesnaście, może osiemnaście lat. Łzy płynęły mi same po twarzy.
Betsy, to tylko życie, życie cholera! Nie płacz! Ale... patrz!
Do baru wchodzili panowie Rosjanie – ci Rosjanie, od zaginionych rzekomo dziewcząt. Wszyscy trzej mieli nowe garnitury i szpanerskie buty. A ten o kwadratowej szczęce – kowbojki! Normalne kowbojki o tak przesadnie długich czubach i wysokich obcasach, że wybuchnęłam śmiechem.
Ten w kowbojkach popatrzył na mnie bezczelnie, przyjmując chyba ten śmiech za zaproszenie, gdyż zaczął iść w moją stronę. Zrobiło mi się niedobrze, niedobrze z obrzydzenia, z poczucia bezsilności i czułam, że zaraz coś zrobię, coś...
Jimmi chyba to wyczuł, bo ściągnął mnie ze stołka i zaczęliśmy tańczyć. Z kieliszkami martini w rękach krążyliśmy po barze, a ten Rosjanin za nami. Klasnął w dłonie, że niby „odbijany” i w tym momencie, ciągle się śmiejąc, chlusnęłam mu w twarz swoje martini.
Widziałam jeszcze, jak cytryna przylepiła się mu do czoła, jak zaciskał wargi, a potem już nic nie widziałam, bo ktoś zgasił światło. Jeszcze trzask rozbijanej butelki usłyszałam i wylądowałam w pokoju u Marty.
Następnego dnia, już w autokarze jadącym na lotnisko, pilotka powiedziała, stając przy mnie:
– Kto by się spodziewał po takiej flegmie...
– Słucham? – spytałam
– Nie wiesz? Anglik z recepcji rozwalił butelką łeb temu z KGB.
– Z KGB? – nic nie rozumiałam
– Tak, tacy Rosjanie jak ci od tych dziewcząt to albo byli żołnierze, albo normalni funkcjonariusze KGB, którzy mają układy z tutejszą policją – wyjaśniła mi wreszcie pilotka. I właściwie bezkarnie prowadzą ten handel żywym towarem. – Nic na to nie poradzimy – dodała. Możemy tylko odejść. Ja odchodzę właśnie z tego biura
– Ja też prędko nie wrócę na Majorkę – pomyślałam wtedy, Asiu, nie wiedząc, że Ciebie będę tu miała za parę lat i pewnie skorzystam z Twego zaproszenia – „bo to jest życie, tylko życie...” wspominam często słowa Jimmiego.

 

Nie!

Nie pozostanę bezczynna, nie... Nie zgadzam się na to, nie pozwolę! Narastał stopniowo gniew w An zaskoczonej sceną rzuconą jak kadr z kryminalnego filmu przed maskę jej samochodu.
Nie! – wykrzyknęło nagle i ostro gdzieś w jej środku, to potężne „coś”, które w każdym z nas tkwi, stanowi jakiś hamulec moralny, etyczny przeciw złu, czy tylko jest zwykłym oporem, może obroną, barierą wewnętrzną i sprzeciwem wobec przemocy – tak często tłumionym przez strach i poczucie samozagrożenia, bezradności w końcu.
Nie! – krzyczała An sama do siebie na widok tego, co rozgrywało się obok. Rozdygotana wewnętrznym sprzeciwem, oburzeniem, wściekłością pchającą ją do ostrego, natychmiastowego działania z furią jakąś, ale zewnętrznie spokojna – z rozmysłem przekręcała już kluczyk w stacyjce.
Z lodowatą pewnością siebie uruchomiła silnik. Nie włączając świateł ruszyła. Wolno a mściwie.
– W kratę, w szkocką kratę spódnica... Widziała wyraźnie, miała ją przed oczami, tę kratę i tę dziewczynę, o której rano wyczytała w aktach sądowych.
Suchy język urzędowy informował: „Dnia... roku..., 200 metrów od stacji PKP w Z., znaleziono ciało dziewczyny lat około dwudziestu”. I jeszcze zdjęcie zwłok i dalszy opis: „Wynik sekcji wykazał, że...”
Te akta sprzed lat analizowali dzisiaj rano z Piotrem na zajęciach z kryminologii.
Napaść na dziewczynę wychodzącą z pociągu, gwałt, morderstwo. Dawno temu w Z. G... Myślała An, jeszcze przed chwilą siedząc w samochodzie pod domem nauczycielki angielskiego w oczekiwaniu na syna, który już za chwilę miał kończyć lekcję. Przywoziła go tu, czekała i odbierała po lekcji. Zawsze, gdyż miała w pamięci różne zdarzenia, które przytrafiały się dzieciom. Nie żałowała swego czasu i nie bacząc na przyśmieszki znajomych, którzy zarzucali jej nadopiekuńczość wobec syna, odwoziła go do tego lasu, czekała i zabierała do domu lub wiozła na następne zajęcia.
– Nadopiekuńczość – myślała ironicznie i z goryczą o tej dziewczynie w kraciastej spódnicy czekając na syna.
– Dawno temu – myślała... Tylko że ona – An, już od kilkunastu lat mieszka właśnie tu w Z.! I całe studia dojeżdżała z tych lasów do Warszawy... A wracając co dnia do tych lasów przechodziła przez to właśnie miejsce, gdzie znaleziono zwłoki!
Każdego dnia, wieczora, aby dojść do domu, do siebie, do swego azylu – przypominała sobie to uczucie uspokojenia jakiegoś, bezpieczeństwa wręcz, jakiego doświadczała po wyjściu z pociągu, wracając z wielkomiejskiego piekła stolicy. Uczucie wynikające może z bliskości domu? Jakże zawodne! Analizowała je teraz, mając ciągle przed oczami fotografię tej dziewczyny, a właściwie jej zwłok. Podwinięta spódnica w kratę, zarzucona na głowę osłaniała twarz.
– Myślał, że tylko wytłumi jej krzyk – komentował dalej zdjęcie na zajęciach Piotr – a nie wiedział bandzior, czy wiedział, oto jest pytanie – analizował Piotr – że ją udusi.
– Czyli gwałcił trupa? – podsumowała jakby beznamiętnie An.
– Tak, z pewnością bo dziewczyna była chora na serce i jak wykazała sekcja, nie żyła od momentu powalenia na ziemię.
An rano patrzyła na zdjęcie. Dziewczyna miała wtedy około dwudziestu lat... Chryste, przecież to mogłabym być ja! Przecież tyle razy tamtędy chodziłam, też miałam wtedy dwadzieścia lat! Przerażenie sparaliżowało jej mowę...
W milczeniu wpatrywała się w fotografię. Rozrzucone nogi, jeden pantofel – zwykły, brązowy na płaskim obcasie – leżący obok, bosa stopa, porwane rajstopy, rozerwane majtki o trudnym do określenia kolorze wiszące na prawym udzie niczym zmięta flaga na jakimś upiornym maszcie. Poszarpane lewe udo. Sine, jak i nabrzmiały, poszarpany, z zastygłą krwią srom. Obie ręce uniesione obok głowy, ściśnięte, przykryte, zakręcone w tę kraciastą spódnicę.
An widziała to teraz, znów wyraźnie, gdy prawie bezszelestnie, bo piaskową, leśną drogą zbliżała się swym autem (jak wehikuł apokalipsy – pomyślała z samoironią) – do walczących. Nie. Nie do walczących, a znęcających się nad bezbronnym – już prawie bez furii, a z determinacją – uzasadniała swoją decyzję.
Widziała dobrze to, co rozegrało się tu w kilka sekund zaledwie. Widziała wyraźnie, choć z odległości około 100 metrów siedząc w samochodzie i czekając na syna. Latarnia oświetlała wejście do kawiarni „Igraszka”, więc nie mogła się mylić.
To samosąd nad bezbronnym, czyli po prostu „zabawa” groźnych prymitywów. Dwóch dwudziestoletnich może, ogolonych na łyso „dresowców” – wyciągnęło z tej kawiarni opierającego się słabo zresztą szesnasto-, a może osiemnastolatka w okularach.
I właśnie te okulary pierwsze poleciały na ziemię, a potem chłopak. Jeden z „dresowców” schwycił leżącego na ziemi chłopaka za ręce i siadając mu na twarzy krzyczał: zaraz poczujesz, jak ci naszczamy w tę jadaczkę! ... Wtedy An ruszyła. Wolno, bez świateł... W świetle latarni widziała obleśnie, lubieżnie wręcz roześmianą twarz „dresowca”. Twarzy chłopca nie widziała, bo siedział na niej potężny „łychoń”, ale widziała wierzgające nogi leżącego.
Rozpaczliwie wierzgające nogi w dżinsach, nogi, jak najechanego psa i, jak zapewne wyglądały nogi te od kraciastej spódnicy ze zdjęcia – myślała z powracającą znów furią, gdy drugi bandyta kopiąc leżącego między te wierzgające nogi „uspokajał” ofiarę. Zdążył jeszcze usiąść na nich i zaczął pięściami walić w brzuch leżącego. Zamachnął się właśnie drugi raz, gdy An dodała gazu.
Widziała już tylko tego siedzącego na głowie ofiary. Jego obleśny, wynikający zapewne z poczucia siły i przewagi prymitywny śmiech.
Chęć zabijania zobaczyła w tych oczach, gdy waliła wprost na nie całą masą swego samochodu w poczuciu własnej, może też prymitywnie odczuwanej w tej chwili przewagi.
– „A niech się gwałt gwałtem odciska” – wołało w niej to coś, coś złego, co przecież też każdy z nas ma i tylko wychowaniem, wpajaniem zasad etycznych można okiełznać.
Nie czuła teraz tych zasad. Czuła radość, wściekłą radość, gdy zobaczyła lęk w oczach „łychonia” zrywającego się z głowy chłopca. Porażające go zapewne przerażenie – ZOBACZYŁA.
Takie samo prymitywne, jak i jego obleśna radość z poczucia siły – oceniła chłodno już, z dystansem psychicznym, uderzając jednak zderzakiem w plecy drugiego bandziora, siedzącego na nogach chłopaka.
Bandzior przewrócił się na leżącego. An błyskawicznie cofnęła, włączyła światła, oślepiając tego, który się poderwał i stał teraz nieruchomo, jakby nie dowierzając temu, co widział i uderzyła drugi raz. Tym razem w podnoszący się już zad zdezorientowanego bandziora. Powaliła go, przejechała z impetem nad oboma leżącymi, wyhamowała trochę uderzając w nogi stojącego, porażonego wciąż strachem czy niedowierzaniem bandytę. Lekko go uderzyła, musnęła zaledwie, gdyż opanowała już swoją mściwość. Wystarczyło jej to, co zobaczyła w jego oczach. Rozładowana, uspokojona prawie, z piskiem opon zawróciła jednak ślizgiem kontrolowanym po sypkim piasku drogi jak po lodzie i ruszyła znów na „dresowców”. Ci widać oprzytomnieli, bo z okrzykiem: „wiejmy! ” rzucili się do ucieczki.
I jak w kiepskim filmie kryminalnym z akcją samochodową robioną na siłę, zamiast uciekać gdzieś na boki, w krzaki, oni uciekali na wprost, jasno oświetloną drogą.
Biegli nią, biegli, aż zamienieni w małe punkciki zginęli na jej końcu. An mogła dogonić ich bez trudu.
Ale po co? – myślała – wszystkich i tak nie dogonię...

 

Powrót