Przyjaciołom Kazimierskim |
Rankiem sierpniowym
zawiesiście,
mięsiście
lasy obsiadły góry i wąwozy
w Kazimierzu.
Słońce
ledwie na rosie zawisło –
świt w Kazimierzu
i cisza
na tych drzewach,
nad wąwozami
w Kazimierzu
i ledwie ptaki
ze mną
i słonkiem,
i ciszą
mięsistą,
jakąś pełną,
zawiesistą,
na tych drzewach
i Wiśle,
na tym niebie.
I cisza.
Bezpieczna i jasna
w sierpniu, w Kazimierzu
o świcie.
Wędrowcze
Jeśli będziesz w Kazimierzu
i na Wisłę już sobie popatrzysz,
i na Zamek,
Rynkiem się przejdziesz
i pod Farę –
to
o spojrzenie jedno bogatszy
wejdź wąwozem – dziś ulicą już
Małachowskiego
popod górę, w stare drzewa –
w inny świat,
gdzie ptak nawet
tak inaczej śpiewa,
gdzie wiatr,
ciepły wiatr historii czy setymentów wiatr
poczujesz, a może zapach
tamtego Kazimierza...?
Kuncewiczówka
W Kazimierzu.
Dom ponad Czasem
i Cudzoziemka... Czy ja?
Rozłożystych jabłoni opiekuńcze ramiona,
jarzębin zapach – kwitnących
i berberysów.
Maj w Kazimierzu.
I Tristan.
I ja
w kosów śpiewie
w Kazimierzu.
W kwitnących jabłoniach, obok ciebie
i w losie bezdomnego psa.
Czy ty, czy my?
Tristan i Cudzoziemka...
I Dom ponad Czasem
jak życie nasze
czy tylko w Kazimierzu?
Szum gołębich skrzydeł,
ich poświst
nad Kuncewiczówką,
pohukiwanie synogarlic:
„tu ja, tu ja,
a gdzie ty?”
A gdzie ty?
W splątanych liściach kalin,
brzóz, jarzębin?
Czy w splocie spraw najprostszych
uwikłany...
Pobłysk radosny przeszedł
od Kwaskowej Góry,
przebił się nad wąwozy
jak twój głos,
co ptasim śpiewem
doszedł mnie dziś
w tej wewnętrznej samotni
pełnej ludzi.
Jakże lubię ludzi w Kazimierzu!
Tych zdziwionych, zachwyconych
i tych – och!
Po prostu zagubionych,
znalezionych, tu krążących,
szukających, znajdujących albo
i nie.
Lubię ludzi w Kazimierzu.
Tych, co byli zwykli, prości.
I tych co pozmieniali się okropnie
także lubię.
Tłumek gęsty i szemrzący –
ludzki gąszcz, w którym ginę,
ginę, płynę, płynę,
czuję, jestem by wyjechać
lecz być – STĄD.
Jakże miłość smakuje w Kazimierzu!
I ta dzika, ta niechciana, wyszarpana
życiu
i ta chciana...
Jakże ona smakuje w Kazimierzu!
Ta niewinna i najpierwsza
– nie rozsmakowana – miłość,
„gdy rzeka tortillasy z piasku łamała”
i gdy nawet brak dotyku
był miłością
Wiatru, zapachu czy poznania.
Rozsmakowania
Wisły, miłości, Kazimierza.
Kazimierz po latach
Nie ma już świątka
na Klasztornej Górze.
Skradli go źli, a może tylko –
głupi ludzie.
I Tego
nie ma, co
„jabłka gorejące w sadach”
sam, gorejąc, chłonął.
I tylko wiersz został jego,
a w nim nadzieja zaklęta,
nadzieja na wiatr, co osłabł.
I wspomnienie
jak okruch ognia, zaprószenie...
Jabłko gorejące w szarym popiele dni
czy lat...
Pomyłka to czy zapomnienie moje?
Nie jestem
i nie będę wielka ni sławna.
Bo jestem – taka sobie, taka
własna,
lokalna.
Jestem
sobie, na użytek własny
i tych, którym radość
sprawiam
w ulotnej jakiejś chwili
lub
we wspomnieniach ich
jestem...
Taka sobie, własna, lokalna,
ni sławna, ni wielka.
Zabłąkanie w Lublinie ’77
Skradziono mi dzieciństwo, czar jego najpierwszy,
wąwozów urok tajemny,
gdzie dróżką zaledwie
szłam
w świat swój najbliższy,
w słońcu pachnące marzanny, macierzanki, dzwonki, kąkole...
A w cieniu:
łopiany, bluszcze i podbiały,
co jak parasole,
jak spadochrony w ucieczce od zgiełku
mi były.
Wąwozy moje, labirynty ścieżek,
spokoju, łagodności o świcie,
a tak tajemnicze o zmierzchu.
Zamienione brutalnie w labirynt betonu,
wściekłości, zamknięcia
i przyspieszenia chorego.
Zamienione, zamienione...
I jak
w tym piekle, blokowisku, wścieklisku
ja
człowiek-marzanna, macierzanka, dzwonek polny i kąkol –
odnaleźć ciebie mam?
Przebiśniegi, sasanki
przylaszczki, przylaszczki
z widokiem na Janowiec
z Albrechtówki.
Leszczynowe kotki
i pierwiosnki jak w Kornwalii...
I wawrzynek pachnący bzami i majem,
maj wreszcie – liści otwieranie,
cud odwieczny na białych kamieniach –
tu rozgrzanych, pachnących
tak kazimiersko!
Jedynie i niezapomnianie.
Kocanki, jałowce, berberysy,
polne róże
i świty, i zmierzchy
kolorowe, kolorowe,
owinięte ramieniem najsłodszym
Wisły i miłości.
Kazimierz, Kazimierz
odciśnięty jak dolomit –
na kamień.
W naszych sercach –
Kazimierz na zawsze,
gdziekolwiek jesteśmy.
Albrechtówka
pożegnanie dzieciństwa
Między „cypelkiem” a willą Albrechta
dzieciństwo mi przeszło
w Kazimierzu.
U Tomczyków, Paprockich, Piskorków i Paziaków
Potworowskich, Michalaków iWermanów
u Błaszczyńskich, Kmitów i Łazorków
w Kazimierzu.
Przy Klarnerach,
w sadzie czereśniowym, orzechowym,
z ostami błękitnymi i złotymi,
z macierzanką w Kazimierzu.
Dróżką do „przewoźnika”
między sosnami
i stromą,
kamieniami białymi, przecinaną ścieżką,
w zapachu róż polnych, berberysu
i wszechobecnej
macierzanki z „dniem i nocą” przemieszanej
– zapachu niepowtarzalnym,
Kazimierza.
Do Wisły z Albrechtówki
– na skróty
dzieciństwo mi przeszło...
I drogą do Męćmierza,
i Wisłą do Janowca,
co rok na innej plaży
Wisłą wybieranej
przeszło moje dzieciństwo
na słonku
tam
zawieszane
w Kazimierzu.
...i gdzie mój Książę
przypłynął
łodzią z wielkim żaglem,
czy żaglem samym
po mnie...
Wiatrem
zza Białej Góry wychynął
nagle,
by mnie zabrać do swego Pałacu
i tańczyć tam ze mną miał,
tańczyć, tańczyć
ze mną – jedyną jego
smutne tango.
Dlatego uciekłam.
Z okruchem szkła czy kamienia białego
zaprószonym w oku i sercu
wędrowałam...
Aż
mnie snami Książę odnalazł
swymi
i do Pałacu
poprowadził znów
ścieżkami krętymi
pełnych zapachu macierzanki snów
i jego zapachu
Księcia, Białego Żagla mojego.
I
dopiero teraz
z dzieciństwa wyszłam,
gdy odnalazłam Pałac – Barn
zagubiony wtedy
i Księcia swego.
W Kazimierzu,
w Kazimierzu...
Odnalazłam.
I zobaczyłam wreszcie las
– prawdziwy, poczułam,
– wchłonęłam jego miękkość,
– w niej się skryłam przez moment
i odnalazłam się, czas swój odnalazłam,
jak szept dzieciństwa
– skarby utajone
w nim odnalazłam.
Ptaki – te same przecież!
A w ich świergocie
i leśnej ciszy tętniącej słońcem
tę siebie odnalazłam, tę samą
lecz... już inną.
Południe w Kazimierzu
Rozdzwoniły się dzwony na szczęście:
tak będzie,
tak będzie,
niesie w chmury
i drzewa – na szczęście.
To dzwonienie, dzwonienie
na szczęście
tak będzie,
tak będzie
w sercu moim
i wszędzie.
To będzie,
to będzie.
Dzwony, dzwonki
w moim sercu,
w każdym nerwie
moimtwoim
na szczęście.
Tak będzie,
tak będzie
na szczęście,
na szczęście.
Rozdzwoniły się dzwony
twoim głosem,
twoim śmiechem
w moim sercu –
na szczęście.
Wszystko tu tobą
i dzikich róż, i głogów zapachem,
i macierzanek,
lotem jaskółek – tu
ty
puszków odlotem
w podmuchach wiatru,
klekotem skrzydeł
wiatraka – tu
ty
białym kamieniem,
piasku iskrzeniem,
gorącym niebem – tu
ty
głosem przy uchu,
skowronka śpiewem,
dzwonów dzwonieniem – tu
tu, tu
ty w Kazimierzu.
Mam dla ciebie nowy wiersz
i spod Janowca wiatr,
cień mego serca
i białą chmurkę,
kwiat
zdjęty z wikliny
i cały świat!
A ty?
Co dla mnie – jedynej przecież,
co ty dla mnie masz?
Wiem. Swoją starość.
Blisko natury
Jakże lubię skakać z wysoka,
by płynąć,
płynąć jak ptak
przez kopułę nieba
lub
z delfinem ulubionym
iść w głębinę chłodną,
gdy
kopułą nową, przezroczystą
woda zamyka się gdzieś w górze
nad głową,
a ja jestem wtedy
jedną tylko z tych istot
podniebnych lub podwodnych.
Istot mi tak bliskich,
z którymi dzielę
wartość najwyższą:
WOLNOŚĆ.
Kazimierskie dróżki
„Gdzie jesteś?”– pytasz.
– Na drodze z topolami.
„Przecież ich nie ma!”
– O, są jeszcze,
w niebo kikutami stoją
i
strzegą naszych wspomnień,
kochany, kochany...
Tu nawet zapach ten sam
wiślano-berberysowy,
macierzankowo-wrzosowy,
różany,
rozsnuty po białe skały
zapach dzieciństwa i twój
krąg zaczarowany.
Więc szukać cię tu będę
dniami, nocami
w powietrzu nagrzanym
jak twoje ciało
tak całkiem mi oddane.
U przyjaciół
W rannym słońcu się grzeję
z kwiatami
i kotem
u przyjaciół.
Cicho spada jabłko
dojrzałe
i ptak się trzepocze
gdzieś obok.
Słucham ciszy
z ptakiem i kotem,
rozwijaniem kwiatów
i ptaków świergotem,
nasycam swój spokój
w Kazimierzu.
Sierpniowy zapach Kazimierza
Floksy, floksy –
kolorowo
rozedrgane są kwiateczki
ich płateczki –
zapach słodki w Kazimierzu.
Sierpień.
Rozebrane są podlotki,
rozpalone, opalone
i spragnione ciała.
Kwiatki, kwiatki,
rozedrgane kwiatów płatki,
zapach słodki,
floksy, floksy – w Kazimierzu
sierpień.
Niedziela w Kazimierzu
Białym ptakiem – dobrą nowiną
wypłynął cirrus
skrzydłem olbrzyma
nad Kazimierz
i poprzez niedzielne dzwony,
i ciszę nawisłą na drzewach
objął w posiadanie
cały błękit nieba,
tak wielki, otwarty,
jak moja radość
i jak potrzeba moja
wciąż ta sama –
ciebie.
Pół ziemi i pół nieba,
i tylko pasek –
przesmyk niewielki złapany w kadr.
To mój Janowiec z cypelka,
gdzie sobie marzę
leżąc...
A przecież to cały mój świat!
Wisła tu jak niebo
czy niebem – Wisła tu
oddzielona jedynie pasmem łąk,
skrawkiem plaży
i linią lasów, odcinających horyzont,
gdy leżę w macierzankach
przez berberysy patrząca, licząca
przemijanie jak chmury wędrujące.
Tu
słonko za Wisłę zachodzi,
nad Janowcem i Białą Górą
kopułę nieba zamyka oczami nocy.
Tu
ramionami Trzech Krzyży
wstaje świtaniem
i pomyka nad wzgórzami,
nad Rynkiem przystaje,
zerkając ciekawie w podsienia,
gdzie ze mną i mijającymi latami
gra w berka
w podsieniach, pod Krzysztofem,
słonko moje,
w Kazimierzu.
Moje życie
jest poematem,
koncertem jest
nie „na dwa świerszcze”,
ale na wiatr,
pustynny, gorący wiatr
zmiatający plewy
i kiepski smak
niedopitego wina,
wiśniowe płatki okwitłych drzew
i łez,
kryształy łez – zmiatający wiatr,
zielony wiatr – życie moje,
„koncert na wiatr”
jak kolorowy sen!
Anglia
Kwadratowe wieże kościołów
i spiczaste.
Biało-czerwone domki, białe.
I autobusy piętrowe, czerwone,
i kapelusze jak torty
czy torty jak kapelusze...
Konie i kwiaty, kwiaty.
Anglia, Anglia,
słodka Anglia
ciepłych wspomnień, wzruszeń...
W Brighton
Tak ciepło, tak spokojnie
i dobrze było mi dziś
w Królewskim Pawilonie
między Meczetem Piątkowym,
jakby przewiezionym z Czerwonego Fortu
w Delhi,
a Fathepur Sikri,
zawieszonym niczym na linie
historii
czy uczuć, zawieszonym
między niebem, dochodzącym tu morza,
czy morzem rozlanym po niebo.
Przy herbacie.
Tak dobrze, tak spokojnie mi było
w salonie herbacianym królowej Adelajdy,
gdy nagle
dźwięk trąbki
solo,
tak samotny w tej ciszy,
jak ty teraz,
szarpnął moją pamięcią
i sen
niedośniony
spłynął na mnie tęsknotą
i przypomnieniem
o Wyspach Dalekich,
by zabrać mój spokój.
U Sheakespeare’a
„Miłosierdzia krople
niebieskiego deszczu
przystoją tylko królom”. – Tylko?
No, to jestem królową,
bo daruję
„niebieskiego deszczu krople...”,
by i mnie darowane było.
Ty
Tak mi Cię brak,
taki niedosyt mam Ciebie,
choć przecież jesteś...
Lecz jak?
Kwiatem w moim wazonie.
A wazon?
Bez dna...
...i będę cały twój!
Cały,
powiedziałeś,
mój ty prześmiewco i szyderco,
choć przecież wiesz,
że mogłam przejąć cię
tylko
na parę wykradzionych
godzin czy lat...
I może to jest ten smak
bezmiaru czasu
i radości,
co nas tak łączy.
Nie jedź do Kazimierza
Najmilszy!
Nie jedź beze mnie,
bo
mury przygniotą cię chmurą
i Wisła
bura tam będzie
beze mnie,
i wszystko nie takie, nie tak.
I tylko
moja fotografia, jak w lustrze
odbita w witrynie,
czekać cię będzie
i słowa moje
echem odbite od muru.
I smutno ci tam.
Więc nie jedź,
miły,
nie jedź do Kazimierza
beze mnie.
W Kazimierzu
Pies zaszczekał tu
i kogut kogutowi
oddał dzień dobry kukurykaniem,
aż poniosło echem
przez góry dzieńdobrowanie
w podnoszącym się słońcu,
odbijane
w złocistych jabłkach
wiszących w sadach nad ranem.
Zaczarowane,
zaczarowane jabłonie,
wzgórza Kazimierza.
I niebo
tak pełne świtaniem!
I ptasie wołanie
po dzwonów farnych oddawanie:
„bądź pozdrowiona... wiona... wiona”.
I ziemia,
gdzie kołysaniem wzgórz
się staje,
dzwonów dzwonieniem,
jabłek spadaniem,
ptaków przekazywaniem
dobry dzień, dobry dzień,
dzień, dzień,
Panie, Panie,
w Kazimierzu.
W La Valletta
W Mellieha czy Slimie
w kawiarni siedzę
przy kawie lub winie
na murze wysokim,
skąd
widać w dolinie
klif i morze,
a także marzenia moje
fruwające od lat
jak ptaki
po tej dolinie.
Więc
wino czy kawę
kawę czy wino piję,
a może kinee
i patrzę w dolinę moją,
w dal,
w dal,
na morze patrzę,
na marzenia moje,
lekką bryza unoszone nad morzem,
i doganiam je –
szalone,
sprzed lat.
Zegar życia
Królowa nocy kwiaty swe gasi
zwisające z wysoka.
Szarą mgłą upał już dyszy
świtaniem nad morzem,
ledwie zielonym w tej mgle,
różowawym
i rozedrganym gorącem,
czekaniem na słońce
czy mego serca
tykaniem –
odmierzaniem chwil moich
i też czekaniem
na słońce moje.
W ten dzień
na Malcie wschodzący z gorąca
Żywioł
Mój żywioł to powietrze.
Ponoć.
Lecz
w wodzie czuję się tak samo.
I spalanie, tańczenie w ogniu
lubię, więc
może ja sama
jestem żywiołem,
gdy pływam,tańczę
i powoduję spalanie?
Koniec sierpnia
Pokraśniały wzgórza w Kazimierzu –
przyżółkły.
Pociemniała Biała Góra i Wisła,
pociemniała, pociemniała...
rozjaśniona ledwie plażami
pustymi już .
Lato kwiaty swe
wiatrem wymiata
i jaskółki z Rynku wygania
przed chłodem.
A ja zupą grzybową – „Na Werandzie”
wchodzę w jesień
w Kazimierzu
i wzgórzami krasnymi, pustą plażą, Wisłą przyciemnioną
wchodzę w jesień,
choć tyle jeszcze lata we mnie.
Tyle
co i w tych jaskółkach kazimierskich
przed odlotem.
Zachód słońca na Albrechtówce
na pniach sosen już gra
przy figurze:
„w szczerym polu biały krzyż...”,
A brzoza
gałązkami pieści i to słońce zachodzące
i te serca zostawione
tu
wśród pieśni,
pod tą brzozą, pod brzozami – tu...
„Rozszumiały się wierzby płaczące,
rozpłakała się dziewczyna ma...”
I mnie, moje myśli pieści
ta brzoza pod figurą.
„W szczerym polu biały krzyż”
listkami mi szepce
w zachodzącym słońcu
coraz to inne opowieści,
przy rozstaju dróg
echem drobnych, moich stóp,
aż po chód ciężkawy, zmęczony już
w zachodzącym słońcu.
O tych, co tu zostali, i o tych, co odeszli,
szepce mi ta brzoza. Albrechtówka, Albrechtówka...
Nasza Albrechtówka.
„Wspomnij mnie czasem”
– poprosiłeś,
gdy
rozjeżdżaliśmy się
w tak różne strony...
Jak to możliwe,
by wspomnieć
coś,
co jest we mnie
tak niepodzielnie,
jak słowa i wszystko,
co mi zostawiasz na dnie dotyku...
bym wróciła.
Z tobą
Róża
purpurowo-aksamitna.
Mięsiście,
jedwabiście
płatki rozchylone
jak usta.
Coraz bliżej
i głębiej,
głębiej,
aż dreszczem
staje się
purpurowym,
kolorowym
drgnieniem...
To co lubisz najbardziej
Najbardziej lubisz
moje piersi. Wiem.
Od momentu,
gdy przed laty
sięgnąłeś po nie
nieśmiało. Wiem.
Małe, brązowe i zwarte.
Te same,
gdy teraz
sięgasz po nie
zachłannie. Wiem.
Najbardziej je lubisz.
Nawet gdy nieśmiało
i delikatnie
w milczeniu
sięgasz po nie
tak samo...
Lubisz je najbardziej. Wiem.
Walentynki
Kiedy zamykasz mnie w swych ramionach,
jestem perełką
z bólu naszego powstałą
Tylko.
Chwilką ci jestem...
Lecz wybaczeniem twoim rozgrzana,
ukołysaniem ramion twych siłą
jestem.
Ich skrzydłem,
różą i ptakiem
jestem.
I znakiem
jestem
na drodze twojej,
kiedy zamykasz mnie w swych ramionach
– jak w muszli czasu.
21 X
Barwami buchnęły dziś we mnie
wzgórza Kazimierza!
Barwami jak bukiety kwietne,
jak ogrody całe
zakwitły mi tu wzgórza
jak na powitanie
wszystkimi kolorami radości,
barwami przepysznymi
jesieni
witają tu drzewa,
witają, witają...
Ten dzień,
naszą miłość,
naszą jesień
dziś w Kazimierzu.
Jaka jestem bogata!
Ścianę złota mam
– las jesienią – brzozowy,
ścianę złota mam
przetykaną rubinami klonów, dębów
i jarzębin inkrustacją
usianą mam...
I szmaragdy sosen
między to złoto brzóz rozrzucone
– mam.
I twoją miłość.
...cóż za bogactwo najwspanialsze
mam!
Jesienią, czułością twoją otulona.
W wielkiej podróży
Moje imię
wiele ma twarzy w tej podróży...
Jak twarze ludzi mijanych po drodze,
gdy szłam spiesznie,
szłam, szłam
lub biegłam
czy zwalniałam
myśląc,
że trafiam na ciebie.
A ja
tylko zwalniałam,
by nie ominąć cię,
by odnaleźć...
A teraz – staram się,
tak bardzo się staram,
by nie zasnąć,
nie zasnąć zbyt wcześnie,
by
doczekać ciebie.
Przy kawiarnianym stoliku
w Rynku w Kazimierzu
siedzę
jak w środku kuli wspomnień.
I tyle twarzy
pasmem jakimś ogromnym
przetacza się wokół,
kręci,
przewija
pasmem migającym
kołowrotem,
a gdzie ty?
Tyle twarzy
mija mnie przelotem,
powitalnie kiwam głową,
odpowiadam na uśmiechy,
ale gdzie ty?
Gdy ja
powitalnie kiwam głową,
odpowiadam na uśmiechy
w tej kawiarni
w Rynku
w Kazimierzu?
Tyle twarzy obok
pasmem jakimś się przewija...
Tylko żadna nie ma
twojego uśmiechu
ni aksamitu oczu twego
dla mnie.
Więc gdzie ty?
Wiem, przecież wiem...
Jesteś ciągle jeszcze
na końcu pożegnalnego „wspomnij”
czy „nie zapomnij”
i głosem w telefonie
jeszcze ciągle jesteś,
gdy – tu
tyle twarzy obok
toczy się tym smętnym kołowrotem
nudnym i męczącym tylko...
I czekam,
licząc te twarze jak dni,
aż będziesz powrotem
potem, potem, potem,
aż on się stanie
– już.
„Nareszcie” – gdy powiesz.
Kazimierz – dzwony
Od-na-le-zio-ny, od-na-le-zio-ny
biją mi dzwony
i bije serce,
i wzgórza drgają
tym biciem czy szczęściem,
przenosząc
dzwonów bicie
i serca
na mury miasta
i Wisły płynność
mieniącą się,
skrzącą
słońca odblaskiem
i oczu moich
drganiem o brzasku.
Od-na-le-zio-na, od-na-le-zio-na
echem odbija
twych oczu szczęście,
twój śmiech,
twą radość –
lek na me serce.
Moje życie
to kolorowy luz,
jasny promyk
w codzienności
Twojej,
to dar
jak prześwit wśród chmur,
jasność – nagła
przywrócona,
mi ofiarowana.
Poukładałeś moje rzeczy
(jak zwykle, porozrzucane)
razem poukładałeś
spinki, kolczyki i stanik...
A ja
włożyłam swoje szpilki
w Twoje sandały
i okutana koszulą Twoją
wtulona w Ciebie siedzę,
patrzę na nie
i myślę – kochany, kochany...
Teraz spójrz!
Jak liście
płynnie i z rozmysłem
lecą z brzóz,
jak radości okruchy złote
w lekkim słońcu.
I nie pytaj
„co potem?”
Tylko patrz, że są
takie spadające liście
w całej swej radości,
że są.
Po prostu.
Potokiem barw,
radości potokiem.
Więc nie pytaj
„co potem?”
Lecz cieniem pozostaniesz
moim
na drodze tej jasnej.
Odbiciem
wszystkich miejsc, myśli,
słów
i ścieżek przebytych razem
na mojej drodze...
Więc nie szukam cię teraz
w gąszczu spraw,
choć może powinnam,
bo przecież
i tak
już
na zawsze
zostaniesz moim cieniem
przypisanym mi
na własność.
Kazimierz – ciągle
Kazimierz ciepłym chlebem
pachnie – zawsze
i końmi w dni targowe
pachnie,
i wikliną,
bryzą spod kilwatera
za łodzią,
co jak otwarta księga
u łodzi się zaczyna
i kroplistą pianą
ślad znaczy na wodzie,
skąd
rozmarzona patrzę
na te same mury:
baszty
zamku
i fary.
O wschodzie i o zachodzie
słońca
patrzę na te same wciąż.
Ja – ta sama też,
lecz
coraz bardziej inna,
ślad swój zostawiając
tuż przy nich,
jak kamyk przy drodze.